Friday 22 August 2008

POBIEŻNE CZYTANIE.

W tej ostatniej notce postanowiłem wprowadzić pewne ułatwienia umożliwiające pobieżne czytanie. Nad co ważniejszym akapitem będą dostępne nagłówki, tak by przeczytanie notki na blogu było możliwe w minutę zamiast dwóch godzin. Przypomniały mi się słowa Karoliny, która ostatnio wspomniała, że Zdzisiek powiedział jej, iż ten po otrzymaniu ode mnie maila przewija trzy pierwsze akapity, skanuje wzrokiem kolejne trzy i czyta dopiero dwa ostatnie. Mimo to, nie spodziewajcie się poniżej ani mniej przemkizmów, ani mniej przemkowego pierdolenia.


NIENAWIDZĘ MIASTECZEK.

Znów przesunąłem się na mapie świata. Pionek z moim imieniem znalazł się w Polsce, w jej dwusetnym pod względem populacji zgromadzeniu ludzkim, czyli Tarnobrzegu. Towarzyszy mi tu po raz kolejny uczucie potrzeby zrzucenia w to miejsce bomby atomowej, natomiast w bardziej niż podczas czerwcowego pobytu humanitarnej odmianie, bo dopiero po ewakuacji ludności. W czerwcu chciałem wymordować również ludzi, dziś jedynie zrównać z ziemią budynki i wspomnienia. Nie lubię tego miejsca. Kojarzy mi się z gombrowiczowskim upupieniem, tu na nowo czuję się uczniakiem, też niesamodzielnym, czerpiącym od rodziców zjadaczem ich zasobów.


Pożegnałem więc moje Wyspy i mój ostatni na drodze krzyżowej przystanek: Mill Hill i wypełnione bucami z Europy Wschodniej Edgware, gdzie również kiedyś wychował się sam George Micheal. Zresztą, co tu powiedzieć, poor fellow, bo to trochę jak Londyn, ale trochę też jak zadupie.


Mieszkanie w dosyć nudnej, spokojnej, stworzonej dla staruszków dzielnicy z prostopadle wykreślonymi uliczkami nie oznacza, że w Mill Hill, kilkanaście mil od centrum Londynu, się nudziłem. Spędziłem tu najfajniejszy okres mojej emigracji, bez porównania do (bardzo) samotnego trybu życia, jaki prowadziłem w Nottingham i w Castle Donington (dziś nie potrafię wytrzymać jednego dnia w samotności, kiedyś miałem w dupie, że mijały miesiące).


Mimo to, otrzeźwienie i znudzenie przyszło jednak właśnie tam, w północnym Londynie, i na szczęście w odpowiednim czasie; ucieczkę udało się zaklepać na czas. Gdyby nie poszło tak gładko, spędziłbym w tym mieście pewnie kolejny rok (ale w innym miejscu, Camden Town?), codziennie chodząc we własnym towarzystwie na kawę, by czytając The Timesa zapisywać nowe, coraz to bardziej wyszukane słowa, po czym zdać Cambridge Proficiency Exam, przybić sobie gwoźdźmi certyfikat do ściany i robić cokolwiek, byle mieć, co jeść i pieniądze na dwa mecze w miesiącu i jeden koncert. O tym marzyłem w styczniu (spytajcie Karoliny), nie przerażała mnie ta wizja; to mało powiedziane, że nie przerażała.


CO ŻEGNAM.

Z przyjemnością pożegnałem się w tym tygodniu z kilkoma aspektami tamtej rzeczywistości, tamtego wymiaru, jak praca, fizyczny budynek, w którym mieściło się „miejsce pracy”, fizyczni koledzy z pracy, większością byłem już trochę znudzony; ich odpowiedzi na pytanie, jak minął dzień wolny zawsze były w schemacie „got drunk on Saturday, was fun”. Taki sam był też i pół-drechol/pół inteligent John, czytający przyzwoity The Independent (w Anglii oceniałem na wstępie ludzi po gazetach, które czytają), dla którego byłem „the most English Polish he’s ever met” i pierwszym Polakiem, którego usłyszał używającego takich słów jak „quintessential”, „obnoxious”, „inauspicious”, „audacious” i innych moich wynalazków, które zawsze kwintował wyrazistym „what??”, salwą śmiechu i niedowierzaniem.


Inne nieuchwytne elementy, których za jakiś czas będzie mi brakować to obecność Karoliny zza ścianą, a co za tym idzie millhilowy, wieczny brak samotności, ciągłe towarzystwo, do tego odgłos zamykanych drzwi, gdy ona o 9:55 wychodziła do pracy, mojego o 10:25, potem mijania po drodze jej apteki i co jakiś czas wychodzenia przed pub lub zaglądania przez okno, by spróbować dowiedzieć się co 15 metrów dalej robi Karolajn (nigdy nie udawało się dowiedzieć). Brak mi będzie miasta, wspomnień, które pozostaną już tylko wspomnieniami i nie będzie można ich więcej powiązać z kolejną wycieczką w miejsce z którym się łączy. Wspomnę nie raz ludzi i rozmowy z nimi.


Chciałbym się kiedyś jeszcze spotkać z Paulem, 45+ letnim z cyklu „w życiu mi się nie udało” kelnerem, fanatykiem Chelsea od 1972 - wtedy pierwszy raz zajrzał na mecz The Blues -, pogadać o angielskiej piłce i jeszcze raz wysłuchać jego opowieści o wycieczce do komunistycznej Polski w latach 80., raz czy dwa pójść razem na Stamford Bridge (Paul jako chodzący od lat 15-18 razy w sezonie na stadion członek miał wystarczającą ilość punktów do zakwalifikowania się do grona 20 tysięcy kibiców Chelsea na pulę biletów z klubu na finał Ligi Mistrzów i oczywiście za 600 funtów poleciał, za 60 funtów obejrzał i płakał po finale w Moskwie. Człowiek dość pochmurny, mrukliwy, w dwa dni po finale już z powrotem w Lnd wyglądał jeszcze smutniej niż zwykle. Jeśli kiedykolwiek jeszcze się z nim zobaczę - oby, ale ze Stuartem i Benjaminem z Castle Donington też miałem się spotkać w Londynie - będzie to pewnie Euro 2012 w Polsce, chyba, że Chelsea wylosuje polski klub w pucharach albo ja będę cierpieć na nadmiar gotówki i potrzebę obejrzenia jakiegoś meczu Chelsea na żywo). To co jeszcze zabrałbym ze sobą do Polski to obcokrajowcy z każdego kraju, różnorodność, modę, brytyjskie media, pięć kanałów telewizyjnych do których oglądania przyzwyczaiłem się już cholernie i żeby jeszcze w polskim kiosku można było też pomarudzić i po przeglądnięciu dodatków kupić nie tylko Dziennik i GW, ale i The Timesa, The Independent, zajrzeć co piszą w Guardianie…


Oczywiście, negatywów jest więcej, dlatego, cholera, musiałem opuścić tamto miejsce. Serdecznie mam dość nalewania piwek, parzenia kawki, czy niespania w nocy i odpierania telefonów od spóźnionych hotelowych gości, czy o 3 nad ranem ustawiania stołów przed konferencjami i kartek papierów z ołówkami na nich – to są mniej więcej wszystkie pracy, przez jakie przeszedłem w półtora roku (zapomnijmy o kilkudniowych w chwilach desperacji romansach z fabrykami). Choć nie mówię, że niczego z nich się nie nauczyłem, bo szczególnie praca w (to jest przymiotnik) odpowiednio-wypełnionych-wątpliwym-elementem-społecznym barach uczy zdecydowania, szybkości podejmowania decyzji, odporności na stres.


PRZEMKOWE PIERDOLENIE.

Myself rzygam już jednak takim (swoim) podejściem do życia przyznającym punkty doświadczenia za coraz bardziej to trudne przejścia w życiu, popierdolone momenty, każdy się i tak zmienia i idzie do przodu. Nikt nie jest tym samym człowiekiem, co w 2006, niezależnie od tego, co się wydarzyło. Koniec kropka. Nie ma, co dyskutować, czy się zmieniłem. I tak zebranie stu punktów doświadczenia więcej od rówieśników w momencie przekroczenia 35-40 roku życia nie zagwarantuje łatwiejszego, lepszego życia; wtedy będziemy przecież i tak już zgorzkniali, o nawalających ciałach, więc całe to bajdurzenie o zbieraniu doświadczeń zapewne można sobie w dupę wsadzić. Co innego gdyby mieć je (te „punkty”) już teraz, będąc młodym i móc z punktów doświadczenia korzystać teraz.


(zresztą nie ważne). Są rzeczy, o które jednak dbam. I to właśnie zasługa przejść w Anglii. Jeśli za rok czy dwa (asekuracyjnie dwa) zarobki z tego typu „angielskiej” pracy w Warszawie będą wciąż stanowiły większość moich dochodów, to być może zastanowię się wówczas nad tym wszystkim raz jeszcze, czy było warto?; zadumam i zawyje, po co mi był w ogóle cały ten powrót skoro robię to samo. Ale póki, co, cieszę się, że znów gdzieś się dalej przeprowadzam. Bo studia to też dobra do przeprowadzki wymówka.


NIE ZNAJDZIECIE TU NIC CIEKAWEGO. POMIŃCIE.

Po przeglądnięciu zdjęć z zeszłego roku z Nottingham i Castle Donington zdałem sobie sprawę, że – patrząc wstecz - dziś przez to nie umiałbym już przejść. Nie zgodziłbym się na taką samotną tułaczkę, jak w ostatnich dwóch-or-more latach, na takie oszukiwanie siebie. Nie zgodziłbym się na wybieg w przyszłość na więcej niż dwa lata do przodu, też życie w świecie, który wykreowałem, gdzie codzienne rycie miejscowego języka, nadrabianie braków, na początku drastycznych, w stosunku do Brytów, wynagrodzić miała po latach normalna na poziomie rodowitego mieszkańca tego kraju egzystencja, posiadanie znośnej pracy, biały dom w alejce i (po latach czekania w osiemdziesięcio-tysięcznej kolejce na srebrne – zamiast łatwo dostępnego czerwonego – arsenalowe członkostwo bez którego nie można wejść na stadion) upragniony bilet, na choć jeden mecz Arsenalu…


Eksperyment chciałem przeprowadzić na sobie samym, by faktycznie przekonać się, czy w jednym życiu jest możliwa taka całkowita przemiana, transformacja włącznie z akcentem, wsiąknięcie w miejscowe realia. Odkładając na bok pozyskiwanie kwalifikacji potrzebnych także do „znośnej pracy” i łatwiejszemu dzięki temu pogodzeniu się z obranym buntem przeciw naturze (mieszkaniu nie na swojej ziemi, wokół obcych), wsiąknięcie byłoby możliwe przede wszystkim dzięki takiemu opanowaniu języka, w którym nie jarzy się już tylko 70%-99% spośród losowo wybranych z otoczenia kilkudziesięciu zdań, jak jest teraz (o zrozumienie języka pisanego na poziomie 90-99% dużo łatwiej), tylko właśnie te istotne, całe i pełne, zawsze 100%, a tego nie będąc wychowanym tutaj opanować się nie da, chociażby ze względu na to, że angielski jest pod względem zakresu słownictwa dwu- lub trzykrotnie (nie mówię o banalnej gramatyce, podstawach itd.) bogatszy od mojego, matczynego i jeśli od dziecka nie uczy się sześciu określeń w tym samym czasie na to samo słowo - w przeciwieństwie do dwóch, trzech na jedno w polskim - nadrabianie tego zajmuje lata i prawdopodobnie nigdy nie jest możliwe (ok, może i się da, ale nie chcę o tym myśleć bym w Polsce którejś nocy nie obudził się spocony z dramatycznym okrzykiem „Dało się!!! Mogłem mieszkać na Islington!!!”).


JESTEM JUŻ ZDROWY.

Btw, skąd u mnie taka ambicja (przecież jestem chłopcem ze wsi). Jak dziś patrzę na te wypełnione gównem foldery w moim laptopie w stylu studia w Anglii, uniwersytety, rankingi, angielski, certyfikaty, IELTS, CAE, CPE, mapy Anglii, przewodniki, nauka historii miast, myślę sobie, że nie tylko musiałem mieć zdrowo popierdolone w głowie, ale i bardzo tego wszystkiego chcieć. Eksperyment zawrócił mi w głowie.


(Za pięć lat, po zaczętej kupnej France Football na londyńskiej ulicy fazie na francuski będę zdawać w Paryżu francuski odpowiednik CAE, by następnie znudzić się, zmienić zdanie, przenieść się do Caracas, gdzie sprzedając melony na bazarze uczyć się wenezuelskiej odmiany hiszpańskiego. Odpukać)


Wracając na ziemię, nie udało się odłożyć na Canal+ do mieszkania w W-wie (wydaje się, że mam już gdzie mieszkać, Jelonki w płn. Warszawie?), bo na 300 funtów potrzebnych na rok emocji piłkarskich uzbierałem jedynie 15 (oops). Wróciłem wcześniej niż pierwotnie miałem i przyrzekam – wciąż sobie to przyrzekam - że każdą wolną chwilę będę przez miesiąc spędzać grając w piłkę na Górniku.


JUŻ TYPOWE PRZEMKOWE PIERDOLENIE.

Liczba mojej emigracji:

- 2300. Tyle mniej więcej godzin przepracowałem przez półtora roku w Anglii (pomnożone siedemdziesiąt tygodni razy średnio 30 godzin). Ta liczba to okres czasu, w którym wlokąc się dwa km na godzinę mógłbym na piechotę (i najpierw wpław przez Kanał La Manche) pokonać odcinek 4600 km, czyli odległość dzielącą, jeśli wybrać drogę na wschód, mniej więcej Londyn i Moskwę, a jeśli na zachód Londyn z Casablancą, a i tak uznałbym takie zajęcie lepszym sposobem spędzenia czasu niż praca (lepszym również niż czytanie tego bloga, indeed).

- 230. Jeśli założyć, że intelektualnie z każdego dnia można wycisnąć maks. 10 godzin o tyle dni – 230 – jestem z powodu ostatniego półtora roku pracy uboższy. W tym czasie mógłbym obejrzeć 1100 filmów, przeczytać 100 książek lub nauczyć się na pamięć jedną czwartą Pana Tadeusza.

- 15000 (funtów) (bez odliczonego podatku i sum wydawanych na tak bzdetne sprawy jak czynsz i żarcie, również bez tak istotnych jak sumy wydane na gazety). Tyle pieniędzy - łącznie jednak z ośmioma miesiącami z Nottm z sezonu 05/06 - musiało się przemieścić przez moje konto przez ów czas. I co? I chuj! Wracam z dwustoma funtami, które dwa lata temu zresztą były tysiącem sto złotych, dziś są tylko ośmioma set.


Największe porażki emigracji:

- Pomysł małżeństwa z Zohrą (sorry chłopaki, że musieliście tego słuchać).

- Obejrzenie na żywo zaledwie dwóch spotkań ligowych w ojczyźnie futbolu. I to jedynie na poziomie League One (obydwa Nottingham Forest jeszcze dawno temu w sezonie 2005/2006 – musiałem wyjechać z Nottingham, by Forest w końcu wyrwał się z piekła faktycznej trzeciej ligi) i żadnego w czasie ośmiu miesięcy pomieszkiwania w Londynie (mimo, że byłem blisko – czy faktycznie byłem blisko? - pójścia na otwarcie nowego sezonu Premiership i mecz Chelsea v Portsmouth - 4:0 w ostatnią niedzielę - ale na dwa tygodnie przed wydarzeniem nie było już nawet jednego, wolnego niebieskiego krzesełka dla mnie). Za 500 funtów wydanych w styczniu na szkołę angielskiego mogłem mieć 10-12 biletów na mecze Premiership lub około 15-16 na Championship/20 na League One.

- Fakt, że mimo, iż skończyłem pracę, szkołę, generalnie życie w Anglii z upchanymi po kieszeniach na chusteczkach i kartkach papieru numerami telefonów i adresami mailowymi od znajomych, kolegów i przyjaciół, to i tak wiem, że już się nigdy nie spotkamy. Nie spotkam Francka z Peru, Katariny ze Słowacji, Megan z USA, Umara z Pakistanu, Benjamina z Niemiec, Stuarta z Anglii, ani pewnie Eylen i Matiasa z Kolumbii. To okłamywanie siebie i ich, lżenie im prosto w oczy. Upychanie po kieszeniach maili to nieumiejętność prawdziwego pożegnania się.


Największy sukces mojej emigracji.

- Zdecydowałem, że jednak chcę być sławny!


OK. To koniec. To równie dobrze mógłby być kolejny nudny mail do Zdzisława.


JESZCZE TYLKO POMPATYCZNE ZAKOŃCZENIE I JUŻ KOŃCZYMY.


17 stycznia 2007, Rzeszów – Standsted Airport,

19 sierpnia 2008, Luton Airport – Kraków,

Mój sen trwał długo.


(nie wspominając o tym, że tak naprawdę zaczął się trzy lata temu, 17 września 2005 w nocy w autobusie do Nottingham…)


(Wyjechałem 20 letni, wracam 23)



Będę tęsknić.

Thursday 17 July 2008

[Zamknięci w szkle.
Uwięzieni w biurach.
Sprowadzeni do poziomu maszyny.
Michał Litwin na 21 piętrze buduje CV]

Olawszy edukację, nudzenie się, czytanie prasy, grzebanie w internecie i przewracanie się z boku na bok pojechaliśmy do centrum. Przecież to wielki Londyn, a my zaczęliśmy go traktować jak nasz dom, w którym wszystko potwornie nas nudzi.

Ruszyliśmy dupy pierwszy raz od kilku tygodni, gdy częściowo oglądnęliśmy dzielnicę Chelsea; właściwie to nieuważnie przejechaliśmy ją autobusem, więc skończyło się na dotarciu na jej koniec, ulicę World’s End, wysikaniu w posh-klubie, w którym nie stać nas było na nic bardziej godnego, euforycznym wykrzyknięciu „Boże, jak w Nowym Jorku!” na widok uroczego opakowanego światełkami Albert Bridge na dolnej Tamizie i tam spędzeniu wieczoru. Tym razem obraliśmy kierunek na East End: City, finansową siedzibę Europy [na zdjęciu obok: londyńscy urzędnicy, smętne kutasy w krawatach, biegają po ulicach nawzajem sobie przeszkadzając w dostaniu się do pracy], a potem na Brick Lane, dzielnicę artystów, fajnych ludzi i nieudaczników (wszystkiego mamy w sobie po trochu), by dzień na powietrzu z powodu trzeciej w tym tygodniu choroby Karoliny zamiast spacerem przy wietrznej Tamizie zakończyć już w West Endzie, przechadzką między tysiącami migających światełek i ludzi w Covent Garden, przeciskając się przez wąskie uliczki przy Leicester Square, patrząc sobie w oczy i połykając chińszczyznę za piątaka oraz starając się takze zapamiętać w zakamarkach pamięci próbę odchamienia mieszkańców Londynu przez puszczanie im na gigantycznym telebimie na Piccadily Circus włoskiej operetki przypięknie podświetlonych budynkach i z widokiem na Big Bena. Czy mogło tego wieczoru być piękniej?

Mogło. Nie kupujcie baterii Sony ze sklepów z cyklu Poundland, Wszystko za złotówkę, Wszystko za 1 euro itd. Sprzedają wyczerpane baterie, wiedzieliście o tym? Walka z włączeniem pierwszy raz od sześciu miesięcy wziętym ze sobą na miasto aparatem fotograficznym trwała mniej więcej już od City.


[Jeszcze więcej biur. Jeszcze więcej powierzchni biurowej. Na dziesięć osób spotkanych w tej specyficznej części miasta, dziewięć będzie nosiło garnitur i ponury, zmeczony wyraz twarzy. W pobliskim Starbucksie, pod budynkiem giełdy i blisko budynku Lloyds'a, usłyszysz przy kawie rozmowy o akcjach. Nie spodziewaj się niczego bardziej interesującego po City. Tym bardziej mody]



[Biura do wynajęcia. Wspaniałe miejsce pracy dla 2200 maszyn. Cena do negocjacji.]



[Po tak pięknym miejscu nie powinni stąpać urzędnicy. Małymi uliczkami przeciskają się do pracy. Ładna strona City. Wąsko, prawie po francusku]



[Brick Lane. Aż trudno w to uwierzyć. Kilometr dalej na północ od zestresowanego City rozciąga się oaza, jakby inna, mniej formalna i oficjalna, wciąż dynamiczna, ale pełna artystów, malarzy, pisarzy dzielnica. Kontrast do City nie mógłby być większy. To również, a może i przede wszystkim, dzielnica imigrantów, w której obok nazw ulic po angielsku zaraz poniżej na tabliczkach umieszczone jest arabskie tłumaczenie. Muzułmańskie serce Londynu, pełno tu ludzi z Bangladeszu, Pakistanu, Turków, wymieszanymi z żyjącymi z nimi w pokoju (chyba) Żydami, a także strojących się przed obiektywami facehunterów ubercool Britów. Poza tym, meczety obok katolickich kościołów i pubów. Symbolem czasów i zmian w dzielnicy jest przemiana kościoła katolickiego, którą pod koniec XIX wieku zamieniono na żydowską synagogę, a od lat 70. XX wieku pełni ona już… funkcję meczetu. Zdjęcie zaglądające w boczną uliczkę pochodzi z samej ulicy Brick Lane skąd w oddali widać wspomniany wcześniej jeden z symboli City, budynek Lloyds’a , a nad nim, jak się przypatrzeć, wiszące na sznurkach buty]




[Flirt na Brick Lane]

Friday 4 July 2008

W czasie tworzenia gigantycznej, masywnej tabelki w Wordzie pokazującej na przestrzeni dwunastu sezonów pucharowe dokonania 342 europejskich klubów piłkarskich, uświadomiłem sobie, że jestem pojebany.

Tabelka rozrosła się do wymiarów gigantycznych, gdy ni stąd, ni zowąd zacząłem śledzić rozwój takich potęg jak armeński klub Mika Asztakar, czy albański Besa Kavaje. Im głębiej sięgam, tym bardziej interesujące mi się to wydaje (myślicie sobie: jak coroczne śledzenie wylewanego przez piłkarzy B36 Torshavn - Wyspy Owcze - potu i ich postępu może być i n t e r e s u j ą c e?). Tego samego dnia - to był mój dzień wolny, zresztą wolnych dni mam teraz mnóstwo, pracuję średnio 20 godzin w tygodniu i przymieram przez to głodem - miałem jechać do centrum miasta, by w londyńskim Montmartre - artystycznej dzielnicy Brick Lane, szukać inspiracji do pisania zaczętej książki lub - jeśli to nie wyjdzie - tylko opowiadania. Brawo Przemek. Znów nie wyszło.

W całej tej mojej na nowo odkrytej futbolowej szajbie, której sprzyja wyjazd Karoliny na festiwal w Gdyni i fakt, że przez 10 dni mogę być tak nudny jak tylko zechcę, słońce ciemnymi chmurzyskami przysłania obawa, że przy niekorzystnym zbiegu okoliczności – jak brak miejsc wolnych – mogę jesienią przecież nie zacząć studiów w „szarej Warszawie”, i że wszystko – całą tą pasję - chuj strzeli, oraz – prawda to odkryta niedawno śledząc artykuły wysłanników polskich gazet sportowych –, że by mieć szansę w tej dziedzinie lepiej zarabiać i być gdzieś wysyłanym, potrzebuję więcej języków obcych; takich jak niemiecki, rosyjski, hiszpański, portugalski (te najlepiej). Prawda bolesna, gdy pierwszym językiem jest tak bezużyteczny w świecie futbolu język jak polski, a drugi, przez dwa lata podreperowany, choć oficjalny Europejskiej Unii Piłkarskiej i z łatwością zbliżoną do czytania po polsku ułatwia dziś pozyskiwanie anegdot z takich cennych skarbników wiedzy piłkarskiej jak magazyn World Soccer, uefowski Champions, czy Four-Four-Two, to nie pomógłby on ani o jotę w przeprowadzaniu wywiadach z zawodnikami latynoskimi i rzadko kiedy z tymi ze Wschodu. Angielski nie pomaga aż tak, tym bardziej, że gdy polski dziennikarz sportowy zostaje wysyłany za granicę w celu zrobienia reportażu kierunkiem rzadko kiedy są Wyspy. Nie wspominajmy o Irlandii, USA, czy Australii. Tu nie trafiłem.

Trzecia obawa, jeśli uda się stąd wyjechać, jest taka, myślałem dziś o tym siedząc na kawie w Caffe Nero, że będę musiał tu wrócić, że tam nie wyjdzie, finansowo coś się spierdoli, marzenia pozostaną marzeniami, a ja będę musiał studiować w Anglii, starać się po nich o pracę w biurze, agencji nieruchomości, klepać wciąż codziennie przez kolejnych kilka lat angielski, ożenić się z Zohrą, wynająć mieszkanie z kontraktem podpisanym na rok i poznać swoich sąsiadów.

Wszystko to nic, wczoraj w pubie flirtowała ze mną piękna długonoga blondynka, figura tenisistki, takiej Szarapowej, a twarz niemal Any Claudii Talancon. Wciąż nie wiem, jak do tego doszło. Michał Litwin miał rację, praca w barze ma swoje uroki.

Na dziś koniec przemkowego pierdolenia.

Wednesday 18 June 2008

Spierdalam stąd. W dwie i pół godziny lotu przeniosę się o 20 lat do przodu. Czas zostawić upośledzoną Galicję, cofniętą w rozwoju w stosunku do świata zachodniego o 40 lat, szary Kraków, smutną Warszawę wydającą mi się być wciąż zawieszoną gdzieś w latach 80. u szczytu panowania komunistów, tą charakterystyczną tandetę polskich reklam rozwiniętych na kilka kilometrów przed stolicą, nieuporządkowane, odrapane bloki, chaotyczną architekturę, jeśli nawet nie szarą to - by pokazać, że nie jest tak szaro - tak kolorową, że aż pstrokatą, walącą po ryju jak neony na Dworcu Centralnym i budzący mnie w autobusie do stolicy polski, kiczowaty puszczany przez RMF pop.

Warszawa i Kraków to tylko 20-30 lat wstecz, miasteczka i wsie, które widziałem po drodze, to już jednak cywilizacyjny skok wstecz do czasów Gomułki. Mojemu powrotowi towarzyszy smutek. Polska to kiczowaty kraj zbudowany przez komunistów.

Wednesday 28 May 2008

Ignorowany przez nieosiągalną dla wszystkich, zajętą swoim teatrem i sztuką, delikatną jak aksamit, wrażliwą, wykształconą, artystyczną dziwkę Evelyn, rozłożony na łopatki piątkową z nieznajomym randką Karoliny, płytki ja, nie mający pojęcia o kulturze wyższej, myśląc o sobie źle, popijałem cidera.

Nadeszła wtedy ów myśl. Praktyka picia przed, w pracy i po niej jest bardziej pociągająca niż jakakolwiek dziwka. Przelawszy cidera do maskującej zawartość butelki, w sobotę zaczynam w życiu nowy etap. Może wyrzucą mnie z pracy. Może chociaż czas minie szybciej.

W rozmowie telefonicznej, wciąż o dziwce myśląc, do Eylen z Bogoty ‘hi, Evelyn’ wymamrotałem. Eylen w czwartek to ostatnia na uratowanie twarzy szansa. Haust cidera. Dwunastego czerwca ląduję w Rzeszowie. Podchmielony wymamrotałem amen.

Thursday 1 May 2008

Gdy w ostatniej minucie dogrywki kibic Liverpoolu wrzasnął do celebrującego zwycięstwo 3:2 kibica Chelsea „shut your cunt” (zamknij swoją cipę, w wolnym tłumaczeniu, dodam, że ów był jednak mężczyzną), w pubie nie zaczęła się bójka – po prostu wszyscy wybuchliśmy śmiechem. Na obszarze kilkunastu metrów kwadratowych siedzieli koło siebie kibice Chelsea i Scousersi, a w żółtych koszulkach Arsenalu również przygaszeni ćwierćfinałową porażką kibice Kanonierów. Były wyzwiska, wrzeszczeliśmy „fuck the Scousers”, było głośno, ale nikt się nie prał, nikt nie musiał wychodzić na zewnątrz. Wszystko z humorem.

Wspaniałość angielskiej kultury futbolowej to cudo, unikat. To wraz z nowym, wypracowanym przez angielskie kluby stylem gry, narzuceniem zabójczego dla rywala tempa gry, przywraca angielskim klubom po 20 latach świetność. Przy tym nie ma już ‘górnej piłki’ z lat 80. i burd na stadionach i w pubach. W roku 2008, wydaje się, angielski futbol odjeżdża hiszpańskiemu i włoskiemu na jedną długość.

Wszystko fajnie, tylko, że to powód niewystarczający, by nie wracać. Muszę na połowę sierpnia odłożyć jakieś pieniądze i na starcie nowego sezonu Premiership spróbować się wcisnąć na domowy mecz Arsenalu czy Chelsea i jakiegoś londyńskiego klubu z niższej ligi, mój trop to The Den i Millwall.

Tak czy owak, fuck the Scousers!

Sunday 27 April 2008

W środowy wieczór tuż po wyjściu z pubu, w którym obejrzałem mecz Barcelony z Manchesterem United znów mi odbiło. Mimo, że nie sprawdziły się moje naiwne oczekiwania obejrzenia najlepszego meczu w życiu, to gra trójkąta środkowych pomocników katalońskiego giganta, Deco – Iniesta – Xavi, wywołała we mnie niedopisania potrzebę... dziecięcego wyjścia na plac zabaw i grania w piłkę. Zgłupiałem?

Zapomniana radość z kopania futbolówki po przeczytaniu nazajutrz po meczu artykułu w oficjalnym magazynie UEFA "Champions" o młodzieńczych latach Cristiano Ronaldo w Madeirze i Lizbonie, zamieniła się w ciąg zadawanych sobie pytań, co by było gdyby. Co by było gdybym urodził się w innej części świata, Lizbonie albo Amsterdamie, i w wieku 8 czy 9 lat miał możliwość przez mających na tyle oleju w głowie rodziców zostać zapisanym do szkółki piłkarskiej Sportingu lub Ajaxu. Czy szarżowałbym teraz na skrzydle po europejskich boiskach, czy raczej w środku boiska stopował akcje rywali, by potem leciutkim, pełnym erudycji i finezji podcięciem futbolówki rozpocząć akcję ofensywną? Czy może byłbym nieokrzesanym, długowłosym, cienkim jak patyk bramkarzem rezerw Ajaxu?

Gry katalońskiego trójkąta pozwoliła mi uwolnić w sobie mnóstwo marzeń, przeniosła mnie znów na boisko „na Górnika” w Tarnobrzegu i pozwoliła marzyć o tych najwspanialszych w życiu chwilach, jak minięcie zwodem kilku kumpli i oddanie technicznego strzału, po którym wzięty spod klatki bloku numer pięć bramkarz źle obliczył trajektorie lotu futbolówki, dzięki czemu ta mogła z sykiem wpaść do siatki. A właściwie energicznie odbić się od stojących za bramką metalowych prętów. W życiu najlepsze rzeczy są za darmo.

Mogę też bez obaw (?) o wyśmianie dodać, że gdy pod nieobecność Karoliny siedzę na dachu mieszkania w północnym Londynie – wychodzę na nie przez małe okienko w łazience – i patrząc w niebo marzę o karierze szalonego lewoskrzydłowego, to myślę o kupnie szkieł kontaktowych, by już w Polsce, gdziekolwiek bym nie mieszkał, zapisać się do jakiegoś, choćby, B- klasowego klubu. Wiem, wiem. Im starszy, tym głupszy. Wiesia, już schodzę z dachu.