Wednesday 28 November 2007

Stosunki z byłymi dziewczynami są zawsze drażliwą sprawą. Nie wszyscy potrafią sobie je poukładać; ja nie umiem tego na pewno. Moja roszczeniowa postawa wobec ich ciał, dusz, seksualnych przyjemności, które wciąż, myślę, mają w ofercie, nie pomaga.

Brak kobiety przy pewnym zawahaniu czy na oglądanie znaczków zaprosić rozwiązłą 17-letnią Emmę, a może przede wszystkim przypadek – sms od ex, gdy kilkaset metrów od jej mieszkania wlokłem się bez parasola, zmusiły mnie do odświeżenia kontaktów. Chciałem się zaprzyjaźnić. Potrzebowałem w końcu pogadać z jakimś człowiekiem. Padał deszcz. Szare niebo przypominało, że mieszkam w Brytanii; mijała już jesień. Jak każda przypominała żałośnie tą z 2003 roku, najlepszą z dwudziestu dwóch. Przy bijącym po twarzy deszczu nie miałem tego dnia złudzeń. Wrażenie trwa, bo większość rzeczy złych zdążyłem z niej zapomnieć; dobre, jak pierwszy własnoręcznie z koleżanki z klasy zdjęty biustonosz, nie zdążyły się jeszcze w pamięci zatrzeć.

Popatrzyła na siebie w lustrze. Jak zwykle nie robiła sobie nic z mojej obecności w pokoju. Była naga; by ocenić swoją seksualność pochyliła lekko głowę:

- Jestem piękna – wycedziła cicho.

W ogóle mnie nie zrozumiała. Pragnąłem tylko trochę uwagi, trochę więcej czasu, z jej strony elokwencji, inteligentnej rozmowy, a ona zaoferowała sex.

Wracając w deszczu usłyszałem z przejeżdżającej taksówki piosenkę Nutiniego. Niestety znów zapragnąłem gitary z Camden Town.

Tuesday 20 November 2007

Ten dzień w naszym kalendarzu odznaczył się bólem sympatycznej grubaski. Porzucona, ogołocona z godności i poniżona. Ona, Emily. Po policzkach płynęły łzy; szarpała się z zebraniem swoich rzeczy z podłogi naszego pokoju gościnnego.

Widziałem między nimi napięcie, bolesne wypalenie w czasie rozmów, pasję, która wygasła; etap irytacji osobą, z która się związało. Sporo tego dnia dawał do myślenia wzrok Benjamina w czasie opowieści Madeleine, studiującej w Edynburgu sexy koleżanki naszej sexy Lizzie. Studiująca na północy kraju aktorstwo Madeleine - tak, to ten nieznośny typ dziewczyny pewnej siebie, tańczącej przed wszystkimi, gdy nikt tego sobie nie życzy, zasłaniającej tv, gdy wszyscy chcą go oglądać, mówiącej głośno, gdy inni nie chcą, by mówiła cokolwiek – opowiadała o potrzebie pozbycia się w delikatny sposób swojego meksykańskiego chłopaka z Nottm. Emily doradzała, więc: bądź twarda, nie czuj się winna, bla, bla, bla – słuchałem -, powiedz, że to koniec, powinien zrozumieć, bla, bla, bla. Groteska sytuacji, więc polegała tego dnia na tym, iż w trzy godziny później sama została porzucona w ten sposób. Sama jednak nie zrozumiała i ryczała.

Patrzyłem na nią, gdy zbierała buciki kopciuszka z podłogi i udawałem, że nie rozumiem, co się wydarzyło. To męska wersja kobiecej empatii. Gap się w tv, gap się w tv; a więc kto w 1998 roku w Łodzi w meczu z Udinese strzelił gola dla Widzewa? Daniel Bogusz, Daniel Bogusz, piękny wolej, piękny wolej, powtarzałem, Daniel Bogusz, piękny wolej.

Nie wiedząc, jak zareagować i czy w ogóle, wybrałem czajenie się; leżałem drętwo. Właściwie nie, było nas dwóch; leżeliśmy, więc razem ze Stuartem na kanapach jak bezużyteczne męskie warzywa oglądające włoską piłkę; na Channel 5 leciała właśnie powtórką meczu Fiorentiny z Udinese; jej spojrzenie wyrażało jedynie pustą pretensję, na którą żaden z nas nie potrafił odpowiedzieć. Nie żeby objawiała ją przez skargi, ona tylko cicho łkała. Była wciąż poruszana dreszczem, to nic przyjemnego w patrzeniu na zranioną samicę, a od dawna wstrząsana obsesją, że w pracy kręci z Lizzie. Wkładała do torby zielony sweter, gdy Stuart rzucił do niej drętwo:
s e e y o u l a t e r. Trzasnęła z płaczem drzwiami.

Samiec postanowił wymienić ją na lepszy model. Odciąć się od kamienia u nogi, kamień zostawić; nawet lepiej, kamień wróci sam pociągiem do domu. Chociaż nie trzeba kamienia wynosić.

Widząc przez okno w kuchni pierwszy raz padający w tym roku śnieg, wrzeszczeliśmy do Boga: oh, fuck off! Tego dnia mieliśmy przecież wszyscy jechać na łyżwy do Nottingham.

Tuesday 13 November 2007

Zamrożony listopadowym oczekiwaniem na autobus, doszedłem w Nottingham do wniosku, że nie potrafię dłużej znieść widoku czarnych dziewcząt. Zarówno w tym mieście, jak i w całym kraju w ogóle.

Nie potrafię dłużej patrzeć się na nie z radością i seksualnym z przeszłości zaciekawieniem. Gdy afrykańskie kształty ich czaszek i czarne rysy twarzy przypominają o głupocie ex, o jej poczytywaniu autobiografii modelek i kolorowych plotkarskich pisemek, oglądaniu Big Brothera, fascynacja zamienia się we wstręt. To koniec pewnej epoki w życiu Przemysława.

Po kupieniu single ticket za dwa funty pięćdziesiąt refleksja przemkowa kurewsko przygniotła mnie raz jeszcze. A więc, mimo, że coraz rzadziej łapię się na tym, iż: o-kurwa-przecież-ja-żyję-za-granicą, a ludzie potrafią przywyknąć do pewnych faktów w ich życiu, jak kraj, w którym się mieszka, szybciej niż powszechnie się myśli, to i tak strzępy starego sposobu myślenia, cóż, pozostają. Pewnie dlatego - pomyślałem zajmując grzecznie swoje miejsce w autobusie - nie będąc wychowanym w multikulturowej i multirasowej Wielkiej Brytanii wciąż łatwiej przychodzi mi na kolor skóry zwalić głupotę, prostotę i próżniactwo przypadkowo, wręcz losowo z tłumu na przystanku autobusowym wybranej, na szczęście dziś już tylko ex, dziewczyny.

Wydaję mi się, że mimo spędzenia osiemnastu już miesięcy mojego młodego w Anglii, w tym depresyjnych pierwszych ośmiu w czasie, których nie nauczyłem się niczego poza liczeniem pieniędzy, w pewnych kwestiach powoli i opornie staję się „angielski”. Oczywiście, stałem się dużo grzeczniejszy, bardziej uprzejmy, nauczyłem się interakcji i miejscowego sposobu komunikacji polegającego, jak się okazuje, nie tylko na zarzucaniu się - kto więcej – słowem „thank you”, ale pewien sposób myślenia – dobry, czy zły - wciąż, mimo nabycia wielu innych miejscowych obyczajów, pozostaje.

Poza tym, istnieją jeszcze różnice w stylu życia, do których – w przeciwieństwie do manier - bardziej niż nie potrafię, to właśnie nie chcę się przyzwyczaić. W tym względzie nie potrafię być „angielski”; ale właśnie ten fakt, świadomość życia tutaj z prawdopodobną metką „foreigner”, kogoś trochę innego niż reszta, kogoś, kto się nie do końca przyzwyczai oraz prosty fakt, że czasem mogę sobie pozwolić na udawanie „obcokrajowca-idioty” – to moja ulubiona zagrywka – dodaje życiu tu smak i lepiej pozwala mi odnaleźć się za granicą; poprzez dowcipny i ironiczny stosunek wobec rodowitych mieszkańców tej ziemi właśnie.

Dlatego śmieję się z ich stylu życia polegającego na zapierdalaniu w pracy, zapierdalaniu w pracy, jeszcze raz na zapierdalaniu w pracy, kupowaniu na raty domku jak najdalej od miasta, byle żona zapoznana kiedyś w pubie - nigdy na ulicy!; tu nie tylko nikt nikogo na ulicy nie podrywa, ale nikt na nikogo na ulicy się nie patrzy; bardziej wypada się w brzydki chodnik, niż na piękną dziewczynę patrzeć, ot Brytania - miała powód, by do pracy nie chodzić w ogóle i przyjaciółkom opowiadać, że „podjęcie pracy nawet nie pokryłoby wydatków na pociągi do miasta”; poza pieniędzmi i domem - jak się dostać na property ladder? - wszystko kręci się wokół „binge and booze”, rozwalaniu w sobotnie przedpołudnia na ciuchy i sztuczne żarcie – pomarz sobie o naturalnym kalafiorze w Brytanii - wszystkiego, co się przez poprzednich pięć dni zarobiło; potem urżnięciu się w sobotni wieczór w pubie przy rugby na ekranie lub trzecioligowym angielskim futbolu, który jest ważniejszy niż pierwsza liga włoska, by w ciągu tygodnia znów siedzieć, jeść, pić i czuć się w pubie jak w domu, za wyjątkiem znów piątku, który służy na lądowaniu w łóżku z brzydką-za-szklankę-martini-Angielką.

I tylko serial Little Britain przypomina mi, że Brytyjczycy też widzą swoje przywary i absurdy własnej brytyjskiej rzeczywistości, śmiać się potrafią z siebie jak rzadko który naród; może z kolei dlatego dziwią się obrażalstwu innych nacji, gdy akurat, jakby dla odmiany, uderza w nich ostrze brytyjskiego dowcipu. Pierwszy z brzegu przykład, zamieszczona w dzisiejszym artykule The Times z trzeciej strony informacja o redakcyjnym konkursie dla czytelników na najlepsze, za pomocą pięciu słów, opisanie tego, co dla nich znaczy bycie Brytyjczykiem; padło wiele odpowiedzi, ale najwięcej czytelników brytyjskiego ducha wyraziło słowami:

At least we're not French.


***

Podczas podróży z Nottingham do Castle Donington – czasem jeżdżę do miasta, żałuję i wracam - gapiąc się na mijane, charakterystyczne brytyjskie puby, zastanawiam się często nad tym, że o ile moje poglądy o życiu i wyznawane wartości są wciąż ukształtowane Polską i to one czasem każą nazywać mi idiotami tych zepsutych pieniędzmi ludzi Zachodu, to ciekawi mnie, w jakim stopniu cały ten mój system wartości zostanie przemeblowany latami pobytu w Wielkiej Brytanii? Czy wciąż będę, nie znajdując do końca swojej tożsamości, śmiać się i trzymać ironiczny dystans, czy przyzwyczaję się na tyle, iż zacznę żyć całkowicie jak oni? To refleksje, które często towarzyszą mi w czasie podróży autobusami.

Myślę sobie wtedy, że w końcu wzorce zanikają, a o wartościach i standardach kraju ojczystego można zapomnieć, gdy mieszka się w nim do zaledwie 20 roku życia, co – osobiście, to moje zdanie, nie pozwoliło mi ani na przesiąknięcie Polską, ani na zanurzenie się w każdej dziedzinie życia, w której mógłbym się zanurzyć i ją ocenić, ani na spotkanie i zobaczenie ułamka pozytywów i negatywów, które można w życiu w Polsce spotkać i zobaczyć. Jestem nie tylko podatny na zmiany pewnych polskich przyzwyczajeń, ale i wielu różnic nie umiem zapewne nawet dostrzec, nigdy w Polsce nie prowadząc ani poważnego dorosłego życia, ani nawet nie pracując. Ostatnio myśląc o zwiedzaniu Wielkiej Brytanii, doszło do mnie, że nigdy nawet nie zwiedziałem Polski; i trochę mnie szlag trafił. Wyjechałem z niej, nie wiedząc do końca, jaka jest.

Prawdopodobnie, więc, za kilka lat będę dziwolągiem o zmiksowanych kulturowo wzorach zachowań, nowych nawykach i przyzwyczajeniach, który przywyknie i śmiać się już nie będzie ani z ludzi tej ziemi, ani z ludzi ziemi ojczystej, tylko z samego siebie i własnego skołowania. I myślę, że z tym skołowaniem będzie mi do twarzy.

Friday 9 November 2007


It makes me laugh...
Polska - czarna dziura pilkarskiej Europy.
(Chociaz Slowacja miala chyba dwa kluby od 97'... Koszyce i Artmedia? hmm)

Monday 5 November 2007

Notka edukacyjna.

Co u mnie? Dość ciężko ostatnimi czasy przychodzi zarabianie funtów w pracy, myślami jestem już bardziej w Londynie 20. grudnia (Boże daj), a w dni wolne tonę pod ciężarem zbędnej wiedzy o kursach na wszystkich, ponad stu brytyjskich uniwersytetach, na których mógłbym studiować.

Przygotowanie listy, która okazała się 22-stronnicowa, z jedynie nazwami kursów na każdym Uni, zabrało mi około kilkunastu godzin. I wciąż nie wiem nic. Spośród przedmiotów, które mógłbym teoretycznie studiować odrzuciłem wszelkie wariacje z językiem rosyjskim i niemieckim, w większości także - chyba, że kurs w połączeniu z nimi wydawał się fascynująco interesujący - z socjologią i historią i po przejściach na chUJocie absolutnie z filozofią (nie jestem inteligentny enough, ot co).

Oczywiście, długo przy różnych kombinacjach brałem pod uwagę kierunek „Latin”, aż do momentu, gdy doszło do mnie, że moje ciepłe skojarzenie z latynoamerykańskimi gwiazdami porno ze strony makeinbrazil.com nie ma związku z przedmiotem – to tylko łacina. Lista, która mnie gnębi w ostatnich dniach zawiera absurdalne połączenia wszystkich śródziemnomorskich języków z krajów z których dziewczyny są potencjalnie o śniadej karnacji, z wariacjami stosunków międzynarodowych, politologii, literatury angielskiej, dziennikarstwa, europeistyki i kreatywnego pisania w języku angielskim.

Przede wszystkim chcę studiować w południowej lub środkowej Anglii, nie na północy, której akcent mnie przeraża. Nie wspominam już o Szkocji – gdzie studia są za darmo, – ale, po których, adaptując tamtejszą wymowę, nikt by mnie nie rozumiał ani w Anglii, ani w Ameryce… ;)

Niestety, dla podjęcia wyboru, w Anglii można znaleźć każde połączenia przedmiotów, jakie tylko można sobie wyobrazić; nawet Management and Hebrew, czy Burmese, matematykę z językiem koreańskim. Ja jedynie ograniczyłem się do rzeczywistych zainteresowań; efekt: no właśnie, 22 strony w Wordzie. Mam dwa i pół miesiąca na wysłanie podań do odpowiedniej instytucji. Wybrać pięć kierunków (tyle szans dostaje każdy) muszę jednak już dziś, przygotować podania, obiecać w nim, że zdam IELTS, napisać/kogoś poprosić o referencję – najlepiej nauczyciela, nadto jakoś wybrać papiery w Krakowie (najlepiej się rozdwoić) i możliwie jak najwcześniej, by zwiększyć swoje szansę, wysłać to wszystko do organizacji zajmującej się podaniami za uniwersytety.

Whereas, myślę sobie, jeśli nie dostanę się na studia, to po sześciu miesiącach w Londynie zamiast przeprowadzki do Sheffield, Manchesteru, Leeds, Nottingham czy Yorku czeka mnie prawdopodobnie kolejny, spędzony w jednym z kilkunastu najbardziej fascynujących miast świata i wypełniony uczeniem się „cockneya” czwarty (sic!) gap year . I chyba nie będę rozpaczać; chociaż z nudy poszedłbym sobie na studia – nie liczę, że studia mnie uszczęśliwią, gdyż prawdziwie uszczęśliwić może tylko soczysta cipka (oh, brzydko, za wtrącenie przepraszam).

Prawdopodobnie jednak nie wrócę do Polski. Za bardzo kręci mnie poznawanie języka i nowej kultury bym mógł z tego, ot tak, przy pierwszej niekonsekwencji, dla wyścigu szczurów i źle skrojonych studiów w Polsce zrezygnować. Z moich przemyśleń wynika, że wracając traciłbym więcej niż tracę zostając. Jeśli ktokolwiek coś z tego rozumie.

***

Z okazji moich urodzin, które jak każde kolejne w czasie podróży w głąb oceanu są coraz mniej i mniej istotne – życie się rozłazi i przeskakuje z torów nadziei na tory życia, już z coraz mniejszymi oczekiwaniami wobec wszystkiego, to już luźna, powolna jazda, właściwie zjazd - prezentuję mój prywatny ranking zawodów, zajęć; jako, że to właśnie o zawodach będziemy z czasem rozmawiać coraz więcej, a o urodzinach coraz mniej i mniej, aż w końcu zapomnimy kiedy właściwie one są, tak jak mój tato o swoich.

Gdzie nie wspomniane “Polska”, wszędzie zazwyczaj chodzi o WB.

1. Sprzątacz; praca na myjni.
2. Fabryka; magazyn; zakład przemysłowy; budowa; prostytuowanie się.
3. Hydraulik; kierowca ciężarówki; polski piłkarz trzecioligowy; bezrobotny.
4. Listonosz; opiekun socjalny; kasa w supermarkecie ASDA i każdym innym.
5. Barista w kawiarni/pubie; kelner w restauracji/hotelu; sprzedawca w Debenhamsie i innych sklepach; polska policja; polski piłkarz drugoligowy; opiekunka do dziecka; stworzony-do-rzeczy-wielkich-wieczny-student.; motorniczy tramwaju; nocny portier.
6. Taksówkarz; kierowca autobusu.
7. Sprzedawca w księgarni/sklepie muzycznym; bileciarz w kinie; menedżer w kawiarni/pubie/restauracji; okienko na poczcie; zwykły-pracownik-zwykłego-biura-obojętnie-gdzie-zajmującego-się-niewiadomo-czym; recepcjonista; lekarz.
8. Piłkarz w pierwszoligowym klubie polskim; policja; bank; biuro podróży; agencja pracy; agencja nieruchomości; agencja reklamowa; jakikolwiek-manager-gdziekolwiek-gdzie; nauczyciel; prawnik; słaby dziennikarz.
9. Urzędnik w skarbówce (nie wiem czemu, brakowało pomysłów na „9”, by podzielić dobre i świetne zajęcia); niezły dziennikarz.
10. Dobry dziennikarz; pisarz; gitarzysta z grzywką w brytyjskim zespole; długowłosy piłkarz z zarostem we włoskiej lidze; tłumacz.