Sunday 27 April 2008

W środowy wieczór tuż po wyjściu z pubu, w którym obejrzałem mecz Barcelony z Manchesterem United znów mi odbiło. Mimo, że nie sprawdziły się moje naiwne oczekiwania obejrzenia najlepszego meczu w życiu, to gra trójkąta środkowych pomocników katalońskiego giganta, Deco – Iniesta – Xavi, wywołała we mnie niedopisania potrzebę... dziecięcego wyjścia na plac zabaw i grania w piłkę. Zgłupiałem?

Zapomniana radość z kopania futbolówki po przeczytaniu nazajutrz po meczu artykułu w oficjalnym magazynie UEFA "Champions" o młodzieńczych latach Cristiano Ronaldo w Madeirze i Lizbonie, zamieniła się w ciąg zadawanych sobie pytań, co by było gdyby. Co by było gdybym urodził się w innej części świata, Lizbonie albo Amsterdamie, i w wieku 8 czy 9 lat miał możliwość przez mających na tyle oleju w głowie rodziców zostać zapisanym do szkółki piłkarskiej Sportingu lub Ajaxu. Czy szarżowałbym teraz na skrzydle po europejskich boiskach, czy raczej w środku boiska stopował akcje rywali, by potem leciutkim, pełnym erudycji i finezji podcięciem futbolówki rozpocząć akcję ofensywną? Czy może byłbym nieokrzesanym, długowłosym, cienkim jak patyk bramkarzem rezerw Ajaxu?

Gry katalońskiego trójkąta pozwoliła mi uwolnić w sobie mnóstwo marzeń, przeniosła mnie znów na boisko „na Górnika” w Tarnobrzegu i pozwoliła marzyć o tych najwspanialszych w życiu chwilach, jak minięcie zwodem kilku kumpli i oddanie technicznego strzału, po którym wzięty spod klatki bloku numer pięć bramkarz źle obliczył trajektorie lotu futbolówki, dzięki czemu ta mogła z sykiem wpaść do siatki. A właściwie energicznie odbić się od stojących za bramką metalowych prętów. W życiu najlepsze rzeczy są za darmo.

Mogę też bez obaw (?) o wyśmianie dodać, że gdy pod nieobecność Karoliny siedzę na dachu mieszkania w północnym Londynie – wychodzę na nie przez małe okienko w łazience – i patrząc w niebo marzę o karierze szalonego lewoskrzydłowego, to myślę o kupnie szkieł kontaktowych, by już w Polsce, gdziekolwiek bym nie mieszkał, zapisać się do jakiegoś, choćby, B- klasowego klubu. Wiem, wiem. Im starszy, tym głupszy. Wiesia, już schodzę z dachu.

Tuesday 22 April 2008

Towarzyszył mi tego dnia smutek. W ciszy, którą zagłuszał jedynie dźwięk pikowanych przez pakistańską sprzedawczynię produktów, dało się wyczuć zbiorową mizerię imigrantów z całego świata. Nikt się nie odzywał, nikt nie tętnił życiem. Wszyscy przyszliśmy zrobić tanie zakupy, patrzeć się po swoich butach i uciec do domu, by korzystać z ostatnich wolnych od pracy godzin.

Nalepkę „Polish bread” na chlebie chowam pod kurtką. Gdy na skrzyżowaniu młoda dziewczyna patrzy na to, co jem, opakowanie bułki z napisem „Polish” odwracam na drugą stronę. Cichaczem, z ukrycia, po przygotowaniu akcji bojowej - w tym założeniu kaptura i wbiciu się w tłum - na skrzyżowaniu w centrum Londynu sięgam po polską gazetę. Do autobusu wsiadam z nią zwinięta już w rulonik, tak by nikt nie zdołał rozpoznać nie tylko mojego pochodzenia, ale i bycia obcokrajowcem. Ta choroba towarzyszy mi od pewnego czasu. Dotykała szczególnie na Wyspach prześladowanych po wojnie Irlandczyków, którzy – jak wynikało z opowieści starszej irlandzkiej kobiety zajmującą mnie kiedyś rozmową w autobusie w Nottingham - nie odzywali się do nikogo w miejscach publicznych. Najwyżej mruczeli lub przytakiwali głową. Mimo, że w XXI wieku na prześladowania w cywilizowanych krajach miejsca nie ma, to zaczyna doskwierać mi myśl, że za moimi plecami ludzie myślą, co innego.

Emigracja gdziekolwiek by nie była ma to do siebie, że każdy zaczyna od dna i jest zapychaczem dziur. Ja zapychanie dziur zacząłem najniżej i wciąż je - tym razem trochę wyżej, jako barman – zapycham. Jestem wciąż obywatelem drugiej kategorii, mimo, że nastoletnim Anglikom odbieram godziny w pracy i czuję tego narastającą presję (pamiętacie rywalizację Dudka z Kirlandem w Liverpoolu? już rozumiem, co to znaczy; Dudek był jednak obywatelem pierwszej kategorii). To wszystko było, jest i będzie oczywiste, ale zacząłem myśleć trochę inaczej, że nie tylko jestem zapychaczem dziur, ale i w najgorszej konfiguracji, bo Polakiem.

Dał mi to wyraźnie do zrozumienia 33-letni londyński cieśla, który pewnego dnia opierając się o bar mojego pubu, zabawnie konwersował ze swoim nigeryjskim przyjacielem i popijał Stelle Artois. Mimo, że wraz z Nigeryjczykiem zrywaliśmy tego dnia boki z cieśli i faktu, że zarabia mniej przez, wskazując na mnie tu krzyknął, „nich!”, i polskie praktyki zaniżania cen usług, to po kilku dniach doszło do mnie, że podświadomie częściej niż rzadziej chowam swoją polskości, jak gdybym chował kryminalne wykroczenia z przeszłości.

Uprawiam, więc sztuki kamuflażu przed tubylcami coraz gorzej myśląc o swojej ojczyźnie i zapominając o jej pozytywach. Rozwijam metody udawania, w tym także przed innymi obcokrajowcami, że jestem u siebie. Szukam pocieszeń w pochodzeniu z Unii Europejskiej (cóż, że z najbiedniejszego jego regionu) i wyższości tego faktu nad przynależnością do kontynentu afrykańskiego czy azjatyckiego, ale to nie zmienia nic – i tak jestem obcokrajowcem, co gorsza z kraju, który przeprowadził na to miejsce milionowy desant.

Pozostaje złośliwa satysfakcja z faktu zaistnienia w zbiorowej świadomości Brytyjczyków, odciśnięcia piętna na ich sposobie myślenia, i to na tyle, że słowo „Polish” w społecznym obiegu ma już prawdopodobnie nowe, ukryte znaczenia; nie wspominam o wstawce „all these fucking Polish” oczywiście - chyba, że to nowy idiom i znaczy „miałem zły dzień” - którą w rozmowach opierających się o bar ludzi słyszę przynajmniej raz dziennie. Zaistnieliśmy na dziesiątki lat, i nie ważne, że Cześkami. Good on Poles!

Saturday 5 April 2008

Po trzydziestu minutach pracy w głowie pojawia się chmurka: mam już dwa pięćdziesiąt. Po kwadransie: kolejny funt dwadzieścia pięć. Po wejściu do kuchni spojrzenie na polskiego pomywacza garów. Tegoż z miną „ja pierdolę” przewrót oczami. Ja połażę w tę i z powrotem. W kółko. Zmęczone spojrzenie na wiszący w kuchni zegar. Kolejny funt dwadzieścia pięć i już mam pięć.

Pięć to jedna szesnasta sumy, co tydzień potrzebnej do uiszczenia opłaty za pokój. Kolejnych pięć godzin i mam na bardzo, bardzo marne życie. Ale przecież po kwadransie kolejny funt dwadzieścia pięć. W sieci gastro pubów na poziomie, ale nie pozbawionej delikatnego elementu żularskiego, zwanymi Harvester, pracuję od jakiegoś czasu jako barman; czasem pomagam w restauracji. 50-letnie Krysie, kelnerki z Kaprysu. Starzy 40-letni łysiejący kelnerzy, włoski gej Alfie, który chce mnie zerżnąć. Guillehermo z Urugwaju żyjący z napiwków i bycia miłym. Georgi z bułgarskiego miasteczka utrzymujący pracą kelnera żonę i dziecko. Młode, pyskate Angielki bez biustu, cwaniakujący chodzeniem do angielskiego college’u śmierdzący nastoletni Samir z Albanii. Nick, stały klient, niepozbawiony wdzięku starszawy facet, w przeszłości kibic Chelsea, jednak – jak podkreśla - do momentu, gdy „to wszystko zaczęło się dla pieniędzy”. Co wieczór polewam mu tyle podwójnych miarek Bells’a aż upierdolony majaczy, że dziesięć dni temu w Paryżu kapitanem reprezentacji Anglii był Thierry Henry, a jej trenerem Murzyn.

A jednak jest mi smutno, że nie robię nic kreatywnego, że gdy byłem nastolatkiem nikt nie umiał mi doradzić, ukierunkować na robienie tego, co lubię i na naukę jakiegokolwiek języka (na tyle, na ile Polska mówiąca po polsku może w nauce jakiegokolwiek innego języka pomóc). Nienawidzę polskiego systemu edukacji, który w żaden sposób nie zmusza do ukierunkowania. Przez ten system musiałem odcierpieć swoje zastanawiając się, co chcę robić.

Gdy pracuję w barze w tym oddalonym od domu jedynie o 4 minuty 20 sekund piechotą gastro pubie, czas, bywa, mija szybko i przyjemnie. Ale chwilę spędzane przynajmniej raz w tygodniu w restauracyjnej jego części na bieganiu ze szmatką, sztućcami i zbieraniu talerzy ze stołów spędzają mi sen z powiek. Po kilku godzinach przestaje już liczyć minuty, kwadranse, godziny. Jest mi wszystko jedno, wpadam w trans. Nie odzywam się do nikogo i chodzę myśląc, że jeśli jakakolwiek edukacja ma czemuś służyć, to tylko unikaniu takich zajęć. Bardziej niż na spędzaniu czasu w najlepszym środowisku dla rozwijania zaskakująco po liceum odkrytego hobby, zaczyna mi zależeć na dostrzeżeniu końca zarabiania na siebie w ten sposób. Dotychczas koniec był bardzo mglisty, a meta niewidoczna. Jednak dziś wywieszam białą flagę.

Dziś nic mnie już bardziej nie interesuje - żadne phrasal verby, żadne kolumbijskie biusty - niż dążenie do tego, by spędzanie czterdziestu godzin tygodniowo (ze stu sześćdziesięciu ośmiu) kończyło się jakimś kreatywnym osiągnięciem. Nie zniosę kolejnego roku zapierdalania tylko dla samych pieniędzy i uczenia się języka. Czuję marazm.

Zacząłem sobie pozwalać mieć dosyć w połowie marca, gdy rozmowy w autobusie 27. z kolumbijską koleżanką ze szkoły, Eylen, przestawiły mi w głowie priorytety. Mail od Michała – dziękuje- też dołożył swoje. Popchnęło mnie to wszystko do zadania sobie pytania, po co zmierzam do niekonkretnych studiów w Anglii, których jedynym rezultatem byłaby biegłość w języku i wokół obecność międzynarodowego towarzystwa. Otoczony ostatnio w szkole twardo zmierzającymi po szczeblach kariery ludźmi – nie pochwalam -, chcącymi w UK skończyć zaczęte w swoich ojczystych krajach inżynierskie, prawnicze, medyczne studia, ja Przemek, szary, 23-letni obywatel tego świata z nieudowodnioną łatką humanisty i nie do wymówienia imieniem, zawyłem jednak: p o c o m i t o w s z y s t k o. Skoro robię to tylko dla samego robienia i udowadniania sobie możliwości wykonania rzeczy tej. Not worth it. Pieprzyć studia.

Doszedłem do wniosku, że nie umiem znaleźć niczego innego, co potrafię robić z większą łatwością niż wychodzi mi przelewanie myśli na papier. Pracując w barze przelewam piwo, jako kelner potykam się o swoje nogi i krawędzie dywanów. Jeśli nie spróbuję z pisaniem o futbolu - docelowo z uwzględnieniem w tle czynnika społeczno-ekonomicznego, felietony a la Rafał Stec z Wyborczej;) -, to nie widzę dla siebie lepszych zajęć na tym świecie. 99% z nich to strata czasu, samobójstwo w wieku 27 lat lub wieczny wyrzut sumienia, że nie spróbowałem.

A czas niestety i tak mija. Zapominam jak się pisze w języku polskim, w rozmowach z Karoliną - jak wujek z Ameryki - wieśniacko wrzucam coraz więcej angielskich wyrażeń, coraz trudniej też byłoby mnie oduczyć złych nawyków w pisaniu, a i o futbolu, mieszkając z grubsza już trzeci sezon piłkarski poza Polską, wiem – za wyjątkiem lig angielskich - coraz mniej i mniej. Czytanie World Soccera nie wystarczy, życie pochłania zbyt wiele czasu. Wkrótce jedyne, co będę w stanie robić, to potykać się o dywany. We wrześniu albo nigdy.

Zarobić na egzaminy językowe (nie jadę na Heinekena, sorry chaps, jaki Heineken, w tej chwili jestem takim biedakiem – szkoła zrujnowała mnie finansowo – że doszło do tego, że na śniadanie i obiad kupowałem cztery snickersy za zebrane z dywanu drobniaki. tak. tak).
Te – jeśli nawias powyżej wytrącił was z równowagi, dodam, że chodziło o egzaminy - odpowiednio zdać.
W wakacje odłożyć pieniądze.
Przewieźć 20 kilo nadbagażu.
Warszawa.
(Ile kosztują mieszkania w Warszawie?)

A za dziesięć lat zamiast Dariusza Kurowskiego będę pisać do World Soccera co miesięczne relacje z Polski…


(albo pisać o trzecioligowych występach piłkarzy Hutnika Warszawa)


PS. Lpool scum.