Wednesday 5 March 2008

Wyobrażałem sobie, że taka beznadzieja towarzyszy w Polsce z zarobkami pozwalającymi na – jeśli – przetrwanie, zmuszającymi do ciułania, martwienia się i liczenia pieniędzy. Przez tydzień moja beznadzieja polegała jeszcze na spędzaniu dni w autobusach i metrze, wracaniu do domu o czwartej rano, próbach odsypiania po szkole (powrót 1,5 godziny do mieszkania w Mill Hill, odsypianie: 1 godzina, powrót w dosłownie to samo miejsce na Bayswater: 1,5 godziny), by o 20, kilkaset jardów od miejsca w którym jest szkoła, zacząć pracę w cocktail barze, największej spelunie Londynu. Tak kretyńskiego stylu życia jeszcze nie prowadziłem.

O 3:57 nad ranem zastanawiałem się po co mi cały ten Londyn, samodzielność, ból, samotność, kanapki z Subwaya, bezsensowne próby złapania pracy na chwilę, styl życia bezdomnego, brak snu, przyjaźń z kierowcami autobusów, na śniadanie snickers duo; utrzymywania olbrzymiego pokoju, w którym nie bywam, potęgujący się z każdym dniem w nim bałagan, gdzie pięć minut zajmowało mi odnalezienie dopiero, co odłożonych kluczy. Maszerowałem kilka miesięcy temu po nocach przez łąki angielskiej wsi nieopodal Castle Donington. Cierpiąc zarabiałem na kolejne cierpienie. Nic nie nauczyło mnie tak charakteru, jak ta emigracja.

Udało się wszystko chwilowo wyprostować – zastrzyk luzu - dzięki pożyczce od rodziców, która pozwala mi na dokończenie w tak idiotycznym miejscu wybranej szkoły (wybór Przemysława, to pojęcie wchodzi do społecznego użycia obok czynu Prometeusza, współczynnika Zdzisława czy winkielredyzmu; tu jako idiotyczna decyzja). Mogłem więc rzucić pracę barmana na lewo w The Beachcomber na ulicy 88 Queensway na Bayswater - bez jaj, jesteście w Londynie, zgooglujcie i spróbujcie tam dotrzeć, najbardziej tandetny klub jaki w życiu widziałem, małe drzwi wejściowe, toalety Polska z lat 60., Dworzec Główny, zapadające się poklejone taśmą wiklinowe siedzenia wewnątrz, poszarpany parkiet. To była praca, która wydawała się zbawieniem i przyjemnością, gdyby patrzeć jedynie na fakt stania za barem i robienia koktajli, drinków, otwierania piw, nalewania wina, a okazała się przekleństwem, nie tylko ze względu na nieprzytomność dzień po w czasie zajęć, ale i osobę właściciela, 80-letniego egipskiego faszysty, dziś milionera, byłego generała armii egipskiej walczącej w 1967 w wojnie sześciodniowej z Izraelem, który swoją otwartą w 1988 spelunę wydaje się mieć tylko po to, by móc wciąż dowodzić, wyklinać, przypierdalać się do każdego nie wysuszonego centymetra podłogi, pyłka kurzu. W kuchni mnóstwo pudełeczek – do naszych obowiązków należało czyszczenie tego ówna, które nikt nie wiedział po co – na wypadek wojny? – generał trzymał. Było tam wszystko, słoiczki, stare tasiemki, zakrętki; takich ilości niepotrzebnych rzeczy nie widziałem. A tymczasem za plecami stał wieczny grymas twarzy, kontrolujący w zielonym sweterku wszystko pan w okularach.

Ponieważ praca okazała się na lewo – chwilę po rozejrzeniu się po tym miejscu wiedziałem, że tu podatku się nie płaci – by dostać swoją pulę trzeba było prawdopodobnie przepracować cały tydzień do wypłaty w sobotę – kto wszedł w to gówno, musiał tam już zostać, przeczekać obelgi, starego skurwysyna ignorować, jego popychanie, skrzywiony ryj, przygarbienie, wieczny nadzór, niezadowolenie; postać egipskiego skurwysyna siedziała w kącie naprzeciwko baru od 23 do zamknięcia o 2 lub 3. Stamtąd obserwował, co się działo. Gdy coś było nie tak, wstawał i opierdalał przy klientach, rzucając kurwami; dla niego wszystko miało nazwy „crab”, „shit”, „fuck”. Walczył w swojej wojnie o wszystko, z oszczędności o dawanie klientom, gdy prosili o kartkę papieru, nierówno powycinanych z drugiej strony zapisanych karteczek, jak i z rządzy zarobienia kilku kolejnych funtów o obciążanie ludzi opłatą za wodę z kranu.

Mało powiedziane, nie dostawaliśmy tylko my, ale od czasu do czasu i klienci. To też spotkało atrakcyjną Katalonkę z Barcelony; „atrakcyjną” - to jeszcze większy absurd tego miejsca, co wieczór było kilka ładnych dziewczyn, nie mogłem uwierzyć, że ładni ludzie chcieli tam przebywać; że nie trafiali tam tylko zabłąkani nietrzeźwi Anglicy, wąsaci Arabowie, polscy kierowcy, ale i grupy turystów z Danii, Szwecji, Hiszpanii; sam wstydziłem się jak cholera swojej obecności w tym miejscu i dostosowanej na zasadzie egipskiego kontrastu białej zniszczonej koszulki z napisem Beachcomber - tandetny rysunek plaży i palm- z czarnymi spodniami. Gdy Katalonka chciała wódki nalanej wprost z butelki, a nie przez miarki została przez Mustafę – doskok z kąta - poczęstowana emocjonalnym „fuck you”; innym razem na widok powracających po zapaleniu na zewnątrz papierosa dwóch kobiet, sir Mustafa nie wiadomo czemu, rzucił ze swojego stolika w kierunku jednej z nich „cunt!” – dodam, to największa obelga jaką może w tym kraju otrzymać kobieta. Przyjemniaczek. Mieliśmy tylko nadzieję, że nie umrze do soboty i pieniądze dostaniemy.

One nie były wielkie - ale że nie było nic lepszego… - staruch płacił tylko 27 funtów za 6 godzin, 4.50 za godzinę. Do momentu, gdy o 23 przychodził z poddasza nad klubem, gdzie mieszkał, nic tak naprawdę się nie działo, często poza puszczającym muzykę sam dla siebie kurdyjskim dj-em (albo irańskim, jeden chuj) nie było zupełnie nikogo - nie robiliśmy nic. Każdego dnia towarzyszyło mi więc przekonanie, że Mustafa zamknie swój klub i nie dostaniemy pieniędzy. Wtedy jednak kazał nam wypieprzać na ulicę z ulotkami i zachęcać ludzi do przyjścia (kurwa mać, do klubu, który puszcza rumuńskie hity z wakacji 2004??? Sentyment do poznania Karoliny w podobnych okolicznościach, gdy pewna podkarpacka miejscowość trzęsła się cztery lata temu od rumuńskich przebojów, to jednak zdecydowanie za mało). Nigeryjczyk Emmanuel szedł na 20 minut do swojego hostelu, ja na zakupy do Tesco. Wracaliśmy i jakimś cudem wszystko się rozkręcało. Wtedy Gunay, przystojny 25-letni Turek, menago tej pseudo knajpy, w dzień architekt, w nocy na lewo barman – altogether, 70 godzin pracy tygodniowo, to takie tureckie – dziewczyna Polka studiująca w Poznaniu i mimo to – to takie tureckie - całowanie się w czasie przerwy w pracy z pijaną Hiszpanką, miał już pełne ręce roboty przy mieszaniu soków, wódek, lodu, toników. I tak to wyglądało przez tydzień. Przetrwałem razem z Emanuelem – cztery dni zajęło mi zrozumienie co Emmanuel w swoim afrykańskim twangu do mnie mówi - tylko dzięki robieniu sobie jaj z każdego gestu Mustafy; jego teksty weszły do na zawsze kanonu naszego słownictwa (can you please fucking squeeze this crab, sir? - o wyciśnięciu mokrej szmatki)

Do soboty jednak tam nie wytrwałem. Dostałem pieniądze już w piątek. Cisnąłem koszulką w podłogę i wyrzuciłem chamowi wszystko. To był Blitzkrieg, którego wygadany, stary kutas zupełnie się nie spodziewał. Nie przyzwyczajony do słuchania podniesionego głosu zamknął się i tylko słuchał. Nie wspomniałem tylko o porażkach Egiptu na froncie z Izraelem. A gdy na koniec wypaliłem, że może już iść na górę do siebie i swobodnie walić konia, generał zatoczył się i schował w magazynie. Zza zamkniętych drzwi bunkra próbował rzucać po polsku kurwami mać. Jedno jest pewne, ja tam wstępu już nie mam. Wy jeszcze możecie spróbować.

The Beachcomber, 88 Queensway, Bayswater, Londyn. Zapraszam.


(Milan - Arsenal 0:2!!!)