Saturday 26 January 2008

Wybór jest taki: Francuzka z Lille, Turczynka ze Stambułu lub Brazylijka z Recife. W ciągu kilku dni wszystkie pojawiły się w życiu Przemka.

FRENCH DELIGHT

Pierwsza jest młoda, rocznik 1986, poznana w nowej pracy - jebana Costa Coffee naprzeciwko Koko w Camden Town; w tym kraju jedyny obok Starbucksa Coffee liczący się rywal mojego starego Caffe Nero – znów robie w tym samym gównie. Chloé to bardzo wysoka, min. 180 cm, wąska, zdecydowanie fuckable i bend-overable, z cudownym francuskim akcentem, który jednak zniekształca jej i tak płytki angielski do roli nie do końca drożnego środka komunikacji. Dla mnie, cóż, to jednak nie do końca ważne; nie ważne jaka jest, jakim mówi angielskim, tak długo jak mówi po francusku, który powoduje, że takie angielskie „fuck” wymawia jak słowo modlitwy. Nie wiem o niej nic więcej, poprzestajemy na nauce języka francuskiego i śmianiu się z moich wygłupów, w tym prób odtworzenia francuskiej intonacji zdania; w pracy nie ma czasu na wiele więcej. Stres związany z pracą w Coście jest dużo większy – ci ludzie są po prostu pojebani: mam Włocha z Cagliari, Pakistańczyków, gościa z Bangladeszu, ruskie matrioszki z Turkmenistanu i Kirgistanu, oraz jeszcze jedną Francuzkę i Włoszkę; Anglicy? W Londynie nie ma Anglików. Umawianie się z Chloé byłoby jednak, czuję, rozwiązaniem nie na długo, problemy komunikacyjne, to już umiem przewidzieć, spłyciłyby spotkania do upijania się alkoholem i zabaw jej cipką, a ileż można? No i Chloé nie jest przesadnie bystra.

TURKISH DELIGHT

Vasvie, ładna Turczynka ze Stambułu, rocznik 1981, którą poznałem w poniedziałek w szkole na kursie IELTS (International English Language Test System) jest inteligentniejsza, ale sporo niższa od Chloé. Kontakt złapaliśmy od razu, gdy rzuciłem w jej stronę „IELTS?” wchodząc do sali numer 14 szkoły w centrum Londynu, położonej na Queensway obok Kensington Gardens i Hyde Parku. Na korzyść Vasvie gra ciekawsze od Chloé zaplecze kulturowe.

Do 8 roku życia Vasvie mieszkała w Bułgarii nad Morzem Czarnym w Burgas (Znasz Burgas? – zapytała; - Sylwester Czereszewski – powiedziałem; - Co? – W 1997 strzelił w Burgas trzy gole dla Polski; - Aha), cała jej turecka rodzina zamieszkiwała Bułgarię i wciąż ma tam sporo krewnych. Do Londynu przyjechała po trzech latach studiów na Uniwersytecie Stambulskim (niestety kierunek to bankowość; tak, tak…), w grudniu 2006 roku gdy ja jeszcze grałem po nocach pokonany przez depresje w Football Managera 2006, oczekując na 17 stycznia i wylot z Rzeszowa do Londynu; rok później mieliśmy się spotkać w tym samym miejscu na zaludnionej przez sześć miliardów ludzi planecie. Vasvie, tak brzmi jej bułgarskie imię, pierwsze miesiące w Londynie spędziła korzystając z paszportu tureckiego i wizy studenckiej, by po wstąpieniu Bułgarii do UE przypomnieć sobie o swojej przeszłości i wystąpić o paszport bułgarski.

Gdy mieszkała w Bułgarii nazywała się jednak Severna Basileva-Belizarova (dwa ostatnie to imię ojca i dziadka), ale z jakiś powodów turecka rodzina nazywała ją Vasvie. Po przyjeździe w wieku 8 lat do Turcji jej bułgarskie imię zostało zamienione na Vasfiye, a dwuczłonowe nazwisko chwilowo znalazło tureckie odpowiedniki imion ojca i dziadka, Vasri-Biyamil. W Turcji nie istnieją dwuczłonowe nazwiska i pojedyncze, turecko brzmiące, musiało zostać wybrane przez jej rodzinę z długiej listy nazwisk przedłożonych przez stosowny urząd w Stambule. W tym momencie więc turecka Vasfiye zaczęła mieć na nazwisko Taskaran, by po wejściu Bułgarii do Unii wyrobić sobie paszport, w którym figuruje już jako z powrotem bułgarska… Vasvie Biyamil–Tashkaran (dodano „h” do „s”, gdyż… w bułgarskim nie istnieje samo „s”). Nie łapałem już powodów dla których powrót do bułgarskiego nazwiska z imieniem ojca i dziadka był już wówczas niemożliwy, gdy ta mała słodka istota po pierwszym dniu zajęć tłumaczyła mi w ostatniej ławce te wszystkie zawiłości swojego życia, przy już pustej klasie i uśmiechu pakującego swoje notatki nauczyciela (zarywasz ją kutasie – oznaczał uśmiech Stevena).

Vasvie to oczywiście muzułmanka (Boże by znów nie 27-letnia muzułmańska dziewica! Przemek run, run! Spierdalaj póki czas!). Wnikliwe obserwacje w trakcie pierwszej lekcji dostarczyły mi równiez dowodów na to, że jest kujonką; to typ dziewczyny zapisującej na lekcji niemal wszystko, co mówi nauczyciel, choćby były to bezsensy – po zauważeniu tego straciłem nią na kilka minut zainteresowanie; mająca porządek w teczce z zeszytami, notatkami pisanymi starannie i maczkiem – nawet największe bullshity i oczywistości zapisuje dbale. Ostatnia strona w jej notatniku zawiera szereg postanowień noworocznych, w tym zdanie IELTS na 7.0, dostanie się do 10. najlepszych uniwersytetów w UK, postanowienie pilnego uczenia się, uprawianiem joggingu kilka razy w tygodniu w Kew Garden, byciem dobrym i miłym dla innych i modleniem się codziennie do jej muzułmańskiego Boga. Jeden wielki shit - pomyślałem o mało nie prychając, gdy uśmiechając się podsunęła mi to do przeczytania w czasie lekcji.

Jest jednak słodka, obdarzona pięknym głosem, pytającymi oczami, pociągającym mnie akcencie i dużym tureckim biuście - też bez płynnego angielskiego, w miejscu, w którym ja byłem rok temu. Mimo to, gdy we wtorek przez dwie godziny jeżdżąc autobusami szukaliśmy po centrum w księgarniach książki do zajęć, gdy przypadkowo zgubiliśmy się zajeżdżając na Piccadily Circus, gdy razem nie tracąc kontaktu wzrokowego szliśmy obok, nie patrząc na przejeżdżające autobusy, nie zwracając uwagi na huk ulicy, zbijających nas z tropu przechodniów, kontynuowaliśmy rozmowę o islamie i tureckich mężczyznach – nie bacząc na political correctness i obecność tysięcy podsłuchujących ludzi, myślałem, że czuję się szczęśliwy. Tak szczęśliwy, że nie jadłem nic dwanaście godzin.

BRAZILIAN DELIGHT

Trzecia to Rafaela z Recife (Brazylia). O niej wiem najmniej. W czasie przerw między zajęciami w szkole zabijając ciszę uczących się kujonów dręczę ją pytaniami o odmianę czasowników w języku portugalskim. Polubiła mnie na pewno, i to w chwili, gdy jako pierwszy nie-Brazylijczyk w ciągu jej rocznego pobytu w Londynie znałem nazwę jej miasta, wiedziałem, że znajduje się koło Natal, ba! – byłem nawet w stanie wymienić – nie zgadniecie - nazwę klubu piłkarskiego z jej miasta (Santa Recife! doprawdy, nie wiem skąd się to bierze). Rafaela to bawiąca się na zajęciach non stop swoimi włosami dziewczyna o pięknych kawowych oczach, nie wiem czy piękniejszych w okularach (fantazyjne oprawki), czy bez, chrypiącym głosie, która w środę i czwartek zajęła obok mnie miejsce przez wcześniejsze dwa dni należące do Vasvie. Wydaje mi się jednak, że Rafaela ma jakieś życie poza szkołą; basically, myślę, że nie jest zainteresowana – ktoś ją pieprzy, pomyślałem wczoraj na zajęciach (zastanawiacie się teraz, co robię na zajęciach?).

Ta codziennie dodająca jakiś nowy gadżet do swojego ubioru - nie umyka to mojej uwadze – Brazylijka to zdrowa, o pokaźnym cycu kobieta, trochę przy tuszy, ale tak dobrze, tak po brazylijsku, ma dwadzieścia kilka lat, ile, tak naprawdę nie wiem, nie mam odwagi się spytać, towarzyszy mi albo cisza kujonów, tempo zajęć lub wzrok Matiasa, Kolumbijczyka z Cali, drugiego i jedynego samca w małej dziewięcioosobowej grupie, który co rusz spogląda na brazylijskie, tak ładnie opakowane przecież cycki.

Stęskniony siedzeniem w szkolnej ławce, po porannym wypiciu 15 gramów kawy w Coście (pracuję często od 6:30 do 11 rano; pobudka o 5!), nadaktywny i podniecony każdym elementem swojego nowego szkolnego życia Przemek, w czasie przerw przerywa milczenie tych chcących studiować w UK medycynę, prawo, biologie niezwykle otwartych i towarzyskich ludzi. Rzucam więc na lewo i prawo nazwami geograficznymi z ich państw, próbuję ich ożywić na wszelkie sposoby, bombarduje pytaniami, produkuję mnóstwo dowcipów. Jestem na tym trwającym do końca marca kursie takim Filipem Zajdlem z dobrych, licealnych lat. Tym do trzeciej klasy, wtedy śmialiśmy się już z kasety.

a) Chloé z Lille (Francja)
b) Vasvie ze Stambułu (Turcja)
c) Rafaela z Recife (Brazylia)

Na tym polega powrót bloga – decyzja należy do was. W zależności jaką historię chcecie przeczytać wybieracie dziewczynę, z którą mam zrobić wszystko, by się spotykać. Za każdą dziewczyną stoją przecież inne życiowe historyjki, troski, problemy, zaplecze kulturowe i oczywiście szanse. W zależności od tego jaką historię chcecie przeczytać, kogo poznać – wybierajcie. To jak ruletka – od tego zależy, co mnie spotka. To różne przygody i odkrycia. Głos ma absolutnie każdy. To lepsze niż Truman Show! Lepsze niż Audiotele!

Trochę infantylna Francuzka, dobrze ubrana, tajemnicza, mówiąca najpiękniejszym językiem świata, której byłoby z kutasem w buzi do twarzy; religijna Turka – dobra i ładna dziewczyna, ale muzułmanka i trochę za zwyczajnie ubrana; czy odkrywamy Amerykę, nieznane i próbujemy z Brazylijką o cyckach pięknych i okrągłych jak brazylijska futbolówka?

GLOS MA ABSOLUTNIE KAZDY.

Wednesday 9 January 2008

Myślę, że to koniec. Już nie będę pisać. Bloga założyłem ponownie, bo pomyślałem, że to fajny sposób na wyrażenie siebie i swojej potrzeby pisania; przy okazji to niezła możliwość sprzedawania wam ciekawych historyjek, które mnie ponownie spotykały na Wyspach, i co bardzo istotne także dogodniejszy sposób dotarcia do pewnej grupki przyjaciół - zamiast wysyłania każdemu maila. Doszedłem jednak niedawno do skrajnie odmiennych wniosków.

Pomyślałem któregoś dnia, że bloga już nie potrzebuję. Jest mi zbędny, jest dla mnie jak kula u nogi, jak przyczepione do nogi gówno. A choć pisanie - chciałbym w to wierzyć - będę kontynuować, to jednak pewnie jedynie w charakterze zapisu w wordowym rozszerzeniu ‘doc’ - tylko dla siebie; ale za to dla idei, prześladującej mnie od lat, ulepienia długiej historii bez posiadania ograniczenia ramami przemkowego życia. Może.

Tu muszę też wspomnieć o niesprawiedliwościach. Tego bloga niesprawiedliwością jest na przykład fakt, że bloga - dla mnie to forma maili - pisze się generalnie dla innych, poza odrabianiem w pewnym sensie moich zadań domowych (pisanie!) nie dla siebie, sprzedaje im się historie swojego życia, jak przy przyjacielskim kuflu piwa w pubie, a w czasie tego długiego spotkania otrzymuje się w zamian jedynie kiwanie głową. Milczenie. Żadnych historii. Gadam cały wieczór. Spierdalajcie.

Na koniec, chciałbym również sprostować, że historia, która ujrzała światło dzienne w ramach poprzedniego bloga (październik – grudzień 05’), nie jest prawdą. Gorącego seksu z Murzynką w toalecie klubu nocnego w Nottingham nigdy nie było. Fajnie, że się wam podobało.

Kłaniam się. Wczoraj znów nie poszedłem do pracy.

Przemek.

Exit.