Saturday 27 October 2007

Rozłożeni na czterech fotelach oglądamy razem w pokoju gościnnym angielską tv. Włączamy pożyczane przez niemieckiego współlokatora, Benjamina, Family Guy; pijemy piwo, whatsoever też herbatę, gramy w FIFE na Play Station, gdzie ja wykazując kompletną niezdolność do defensywy i przekroczenia połowy boiska przegrywam 0:9 mecze Polski z Anglią. Gadamy o wszystkim i o niczym.

Niemka Judith częstuje mnie winem i obściskuje się w kącie z ledwo okazującym trzeźwość, pochodzącym z Isle of Weigh angielskim Stuartem. Znudzony Stuart ze swoim kurewsko zaszyfrowanym akcentem pyta: „is there any football on?". My okłamujemy go, że nie. Wie, że to piłkarska środa; zmusza do Sky News i głupiej ze studia bez obrazków relacji z europejskich stadionów. Relację przerywają, co rusz krajowe informacje sportowe; jego Southampton, jaka szkoda, znów przegrywa. Otwiera kolejną puszkę Fostera; jutro nie będzie pamiętał ani wyniku, ani tego, że znów spał z Judith.

Ona pragnąca ze mną intelektualnej rozmowy o różnicach językowych i w mentalności wśród narodów słowiańskich, widząc moje słabnące zainteresowanie a w oczach rosnącą futbolową gorączkę, pasuje i ścięta zabiera się za sprzątanie. Stuart nie chce oglądać programu na BBC4 o Polsce. Pochodząca ze Szkocji Emily, ale dla mnie całkowicie już językowo zangielszczona, całuje się przy ścianie z Benjaminem. W pokoju robi się duszno.

Układają z puszek piramidy, kupują sobie nowe trampki, w dni wolne grają w golfa szpanując przed gośćmi w przedpokoju rozwalonymi kijami, golfowymi gadżetami i czapkami. Mają około 25-lat, jestem najmłodszy w tym gronie. Mieszkanie, w którym żyję ze Benjaminem i Stuartem jest jednym z trzech w miasteczku należących do hotelu; w innych mieszka reszta, w tym przychodzące do nas Judith i Emily. Najgorętsze jednak, Emma, Lizzie i Amel, dziewczyny, przy których facetom wypadają z rąk widelce, wciąż są niesamodzielne i niestety mieszkają z rodzicami gdzieś daleko, gdzie mój penis nie sięga; w pracy pojawiają się podwożone.

Niektórzy pracują w recepcji, inni w barze; uprawiają na zmianę ze sobą seks albo jedynie takie na razie odnoszę wrażenie. Prowadzą życie spokojne i nastawione na przyjemność; życie ludzi, którzy swoje ambicje już spełnili lub ich nie mieli – nie pytam. Orbitują bez cukru.

***

Czasem wpada kolejna paczka znajomych z miasteczka; wchodzi bez pukania, nażre się, naśmieci, pobrudzi trochę naczyń i wyjdzie. Kompletnie mi dotąd obcy wdzierają się do mieszkania i zastają mnie na fotelu przed tv w swetrze i piżamie; - Where’s everybody? – pada niczym strzał w głowę pytanie; – Yyy, helo mate? – bywałem na początku w szoku, w Nottingham ludzie wchodzili do czyichś mieszkań tylko wtedy, gdy chcieli mordować. - You mean all the other chaps or who the hell d’you mean? – moje zdezorientowanie w takich sytuacjach zwykle nie ustępowało.

W ten sposób poznałem jednego z członków pochodzącego z Castle Donington zespołu Late Of The Pier, według znalezionego przypadkiem przez Karolinę dwustronicowego artykułu ze starego dodatku muzycznego The Observer (niedzielna wersja lewicowego The Guardian) Late Of The Pier to „the hottest group on the under-18s scene”; w tej chwili mają 20 czy 21 lat. Resztę zespołu zdążyłem nieświadomy spotkać kilka dni wcześniej, gdy Stu pozwalał im w hotelowym barze urżnąć się za darmo.

Przychodzili też do naszego mieszkania przez kilka dni z rzędu; siedząc bez opieki gospodarzy w naszym sporym pokoju gościnnym oglądali tv, gdy ja zwykle zrąbany wstawałem po odespanej nocy. W końcu Ross, sympatyczny rudzielec i perkusista, gdy gościnnie zaproponowałem mu kubek herbaty pochwalił się, że w gruncie rzeczy tworzą zespół muzyczny; pokazał mi stronę na My Space(http://www.myspace.com/lateofthepier ; ach ta młodzież, sukces Arctic Monkeys uderzył im do głowy i kazał grać w piwnicy, pierwsza myśl).

Od pierwszych chwil wydali mi się właśnie tymi brytyjskimi typami, którzy wykorzystując we własnym kraju najlepsze dla rocka czasy od lat 70. próbują coś brzdąkać w piwnicy, zakładają zespół i swoim brzdąkaniem starają się podbić krajowy rynek muzyczny, nie tylko po to by móc pieprzyć krajowe-jeszcze-o-pięknych-ciałach-młode-dziewczęta, potem marzyć o Europie i na końcu o ruszeniu overseas na najtrudniejszy podbój – US. Ich cool look tamtej nocy w hotelu, gdy siedziałem pod krawatem z Lenartem w recepcji, przywołał mi w głowie właśnie młode indie rock gwiazdy. Trafiłem.

W zespół ci sympatyczni chłopcy ze środkowo-angielskiego miasteczka bawią się od trzech lat, od dwóch zaś robią to w miarę profesjonalnie; nagrywają, więc teledyski z 10 osobową załogą profesjonalistów, jeden lub dwa clipy lecą już ponoć na MTV2 (patrz youtube); jeżdżą w trasy po Wielkiej Brytanii, grają na festiwalach, często goszczą w słynnym londyńskim klubie Koko (1 listopada znów tam grają). Kilka dni temu wrócili z Islandii, robią, więc co mogą, by pokazać się w s z ę d z i e. Naukę, po skończeniu college'u, na razie porzucili – gdybym miał taką szansę jaka stoi przed nimi, zrobiłbym to jeszcze wcześniej. Jakiś czas temu zostali zauważeni przez kilka wytwórni; starannie wybrali ... (tu powinna być nazwa, której zapomniałem, jak mi Karolina lub Zdzislaw spec przypomni - dopiszę), która miała już w swoim szeregu The Beatles, wciąż Radiohead, a z popowych m.in. Kylie Minogue; współpraca ta zaowocowała wydaniem dwóch singli. Na maj planują wydanie swojego pierwszej płyty. Okładka NME? Kto wie, w Wielkiej Brytanii zespoły promowane są z tygodnia na tydzień.

Pogadałem chwilę z Rossem, który kiedyś pracował dorywczo w hotelu Priest House, gdy wszyscy oglądaliśmy Hollyoaksów i Simpsonów. Mówił, że wciąż dokładają do interesu, zdarza się, że muszą dopłacać do koncertów, mieszkają z rodzicami, choć niedługo przeprowadzają się na obrzeża Nottingham, gdzie zamierzają komponować i nagrać płytę. Są na etapie inwestycji, ale ja trzymam za nich kciuki i jestem o nich spokojny - grają dość ciekawie, trochę jak The Klaxons, choć niektóre ich songi są jeszcze nieco surowe. Kto wie, może za jakieś czas będą jednym z lepiej rozpoznawalnych brytyjskich bandów. Fajne chłopaczki, może jutro znów wpadną na telewizję.


(Śnił mi się wczoraj Kamil Kosowski na Rynku Głównym z Dariuszem Dudką. Siedzieli w czerwonych dresach i nawet nie próbowali zająć się nawzajem konwersacją. Byłem z Rafałem i zacząłem wkurwiać Kosowskiego trudnymi pytaniami; poklepałem go na koniec i życzyłem sukcesu w niedzielnym meczu z Legią).

(Brawa i podziękowania dla brytyjskiej policji, która dzięki kamerom umieszczonym w tym kraju w s z ę d z i e, odnalazła 16-letnich hoodsów, którzy w środę wieczorem w Nottingham obrabowali Mateusza z ipoda, dokumentów i innych rzeczy. Mateusz powiedział po tym, że pieprzy i wraca do Polski, co powie teraz? Może poczuje się bezpieczniej? Zobaczymy w kolejnym odcinku. NOTTINGHAM – THE GUN CAPITAL - mój kolejny T-shirt na Londyn).

Tuesday 23 October 2007

To stan, w którym gdy mam do wyboru pięciominutowy spacer do jedynego w miasteczku supermarketu a głodowanie i oparcie się przez cały dzień na dwóch kanapkach, wybieram głód. To sen w śpiworze w zimnym pokoju - na pościel w czasie przeprowadzki zabrakło mi rąk; pościel porzuciłem w Nottingham; to ból gardła, gdy każdego ranka wstaję o 18, by zjeść śniadanie przy zachodzie słońca; to łażenie w piżamie z zarzuconym tylko w zielono-biało-niebieskie paski swetrem i rękami skrzyżowanymi na klatce; grymasem na twarzy, przedwczorajszym zarostem, rozczochranymi włosami; to zaglądanie do garnków Stuarta i Benjamina w poszukiwaniu ciepłego jedzenia; dostrzeganie nowych śmieci na podłodze. Jak autystyczne dziecko układanie się na fotelach w living roomie; widok niedopasowanych skarpetek – jedna żółta z napisem Thursday, zielona Monday. Ruch ręką - zrzucenie pozostawionych w nocy przez chłopaków puszek po piwie. Czuję, że życie mi się rozłazi.

Friday 19 October 2007


Moje ulubione zajęcie, czyli spędzanie czasu z byłymi dziewczynami.

Thursday 18 October 2007

Wracając po trzech przesiadkach z pracy w końcu miejskim tramwajem, wysłałem wiadomość do Zohry: dziś śpię do szóstej wieczorem. Oznaczało to, że nie może do mnie przyjść, tak jak się umówiliśmy, na na trzecią; miałem tylko wypalić jej płytkę ze zdjęciami z jej rozległych podróży po południowej Afryce. Odpisała, iż wobec tego nie tylko nie przyjdzie dziś – foch! - ale nie przyjdzie do mnie już nigdy więcej; kasuje mój numer - nie chce mnie już znać.

Patrząc na smsa nie wiedziałem, czy to prawda, czy może przypadkiem śpię. Po nieprzespanych pięciu nocach byłem już przygaszony i mocno klapnięty, przemoknięty zdezorientowaniem; z trzaskającymi złączami w mózgu, przypominającym sylwestrowy kac bólem głowy; przerażony swoim przemęczeniem, niewiedzący gdzie jestem i jaki jest dzień tygodnia. Odpisałem dresiarsko Zohrze po polsku: w o b e c t e g o c h u j z t o b ą.

Z rana przeprowadzka na wieś do mieszkania, którego nikt nigdy nie zamyka, w którym panuje syf totalny, i które przynosi najwięcej szkód dla klimatu i globalnego ocieplenia w promilu kilku kilometrów; to miejsce gdzie kaloryfery grzane są na okrągło przy otwartych oknach, a światło w kuchni pali się cały dzień.

Przez dwa miesiące na wsi nie zobaczę

a n i j e d n e j Hinduski
a n i j e d n e j Murzynki

Monday 15 October 2007

O wyborach dowiedziałem się długo po tym, kiedy oczywiste stało się ich przeprowadzenie, o dokładnej dacie przypadkiem – UWAGA REKLAMA - z bloga Olki – link po prawej (Ola, pięć złotych), a pierwszą jakąkolwiek debatę zobaczyłem, schodząc po jedzenie do kuchni, z telewizora ludzi, od których w Nottingham wynajmuję jeszcze, za forty quid a week mój nieprzyzwoicie tani w stosunku do wielkości pokój.

W czasie kilku minut robienia kanapek na kolację, z czego dwie były z masłem i dżemem, pozostałe dwie zaś z żółtym serem, majonezem i sałatą - zdrowo:2 – niezdrowo:2 - zdążyłem sobie ponownie wyrobić opinię na temat polskiej polityki i zbliżających się wyborów. Wszystkie strony są siebie warte. Kaczyński, Tusk, Kwaśniewski są beznadziejni (oczywiście, wychowany w antykomunistycznym domu Przemek powie, że wybór tego ostatniego jest dwa razy bardziej nieprzyzwoity niż dwóch pierwszych), a żaden rząd przez 20 lat, lub więcej – wyjąłem chleb z półki – ani nie będzie przez ludzi chwalony, ani nie będzie miał dobrej prasy.

Powód jest prozaiczny: spośród dziesięciu absolutnie priorytetowych spraw do zrealizowania, pieniądze będą przez ten czas dostępne wciąż jedynie na trzy; i cały czas – obojętnie, jaki rząd odurzeni mocą polityki buchającej z ekranów polskich telewizorów Polacy wybiorą – będzie to – smarowałem kanapkę - dla grupy rządzącej wymagało kombinacji, lawirowania między różnymi grupami społecznymi, zadowalania jednych i odbierania drugim – po prostu: czeka nas i tak nieszczęście.

Niestety rzygać mi się Polską chce właśnie w czasie wyborów - szczególnie, gdy mogą rozkojarzyć mnie w układaniu plasterków serka na moje pyszne kanapki; serek też pyszny, z ASDY, ale wciąż pyszny - że to wszystko jest takie kurwa ważne, że wszyscy się tym podniecają na miesiąc przed. Może to o mnie dobrze świadczy, może źle, ale chciałbym żyć w kraju, w którym mogę nie wiedzieć, kto jest jego premierem i nie być zasypywanym przy każdym włączeniu telewizora polityką. W żadnym cywilizowanym kraju Europy społeczeństwa nie obserwują takiej dawki. Tego nie ma.

Rozśmieszyły mnie znów te wszystkie lecące jeden po drugim programy publicystyczne, Polska oglądająca TVN 24 i żyjąca Szkłem Kontaktowym - wiem, że tu uderzam we wszystkich, w tym mojego spędzającego pół dnia, przed TVN 24 antykomunistycznego ojca, nie wiadomo, po której stronie stojącego zdezorientowanego już dziadka i lewicową, jarającą się codziennie na okrągło polityką, część rodziny z Tarnowa; te okładki gazet wymalowane twarzami polityków, zaangażowanie w politykę świadomych wagi decyzji młodych ludzi, te wszystkie opaski „Spieprzaj dziadu”, te akcje, wiece, ta ogólna świadomość, walka, ta młoda demokracja.

Też lubiłem przez kilka miesięcy politykę; też, by wiedzieć, co się wydarzyło i móc kiedyś oddać rozsądny, wyważony głos, przeczytałem podręcznik historii o okresie 1945-1989, aż zobaczyłem w Wielkiej Brytanii, że życie publiczne może wyglądać inaczej, lepiej…


Przyjedź!! Za 200 funtów depozytu zorganizujemy ci pracę i mieszkanie!!
Załatwimy numer National Insurance i opłacimy składkę do Home Office!!

Zeus.
Biuro pośrednictwa pracy.

Saturday 13 October 2007

Jechałem i szedłem do pracy trzy godziny; wyjechałem z Nottingham o 17:10, dotarłem do hotelu o 20:20; gubiłem autobusy i trasę; zmieniałem pomysły, jak tam dotrzeć. Gdy idiotycznie wybrałem podróż na międzynarodowe lotnisko East Midlands Airport, a dopiero stamtąd wyruszyłem do Castle Donington, było już absolutnie ciemno. Z centrum miasteczka za radą kilkunastoletniej angielskiej młodzieży w dresach (takiej, która jeżdźac dwupiętrowym autobusem, zajmuje ostatnie miejsca na drugim piętrze i słuchając Akona obraża pasażerów – to ważna w UK grupa społeczna), piechotą po zmroku szedłem czterdzieści minut prostą drogą, wydawało się, do nikąd.

Po drodze mijałem domy, kiedy domy niestety się skończyły - oprócz żyta, pszenicy i zmroku, nie było już nic. Szedłem jedyną ulicą w promieniu kilku mil przez pola, minąłem kilka aut, z których każdy mógłby się zatrzymać, by zawinąć mnie w dywan i wrzucić do najbliższej rzeki; slalomem mijałem po ciemku nadjeżdżające, uderzające po oczach światłami, samochody; z lewej strony schodziłem na prawą, potem z prawej, ustępując im drogi na lewą – zapomnijcie o chodniku. W każdej chwili ktoś mógł wyskoczyć zza krzaków i poderżnąć mi w trzy sekundy gardło. Nie było widać już nic.

Kilka kilometrów dalej świecił się tylko pas startowy i odlatujące samoloty – miałbym piękny widok w czasie śmierci; świadomość szczęśliwych ludzi tak blisko; ludzi, którzy przed chwilą widzieli Neapol i Amsterdam, zapach podróży. Zginąć dla dojścia do hotelu do pracy? Dla zarobienia pieniędzy na kurs językowy? – pomyślałem - jakie to wszystko bezsensu; nic, truchtałem dalej. Doszedłem do ciemnego lasu, który na kilometr w około otacza hotel; stałem przed nim pięć minut zastanawiając się jak to zrobić i przeżyć. Brak świateł, z lasu dobiegały szmery, trzaski, szelest liści. Moja śmierć mogła nastąpić w każdej sekundzie.

Myślę, że ostatnią rzeczą, jaką robi osoba, która doświadcza momentu zejścia jest próba zadzwonienia po pomoc; ja trzymałem rękę na komórce i wyświetlonym numerze do hotelu; w chwili ataku – jeśli ten nie okaże się od razu śmiertelny, pomyślałem – mogę nacisnąć słuchawkę, rzucić świecący się telefon, spróbować stawić czoła przeciwnikowi, którego nie widać i jednocześnie krzyczeć po pomoc – jeśli ktoś w hotelu odbierze. Krok, po kroku, krok po kroku, próbując trzymać się drogi, krok, po kroku, krok po kroku; trzaskało wokół drzewo, krok po kroku, otaczały mnie w promieniu kilkunastu metrów dziwne odgłosy, serce biło; krok po kroku. Zobaczyłem światło hotelowych apartamentów, krok po kroku, cywilizacja! Nikt mnie nie zaatakował - żaden czubek żyjący w lesie - żadne zwierzę.

Przeżyłem, już nigdy więcej tej drogi! - pomyślałem
(nie ma innej, o tym w momencie euforii zapomniałem).

Po drodze, która zabrała mi trzy godziny, dużo zdrowia, stresu i ryzyka życia, po przejściu pól i lasów, okazało się, że dzień wcześniej źle popatrzyłem na rotę, a dzień, w którym zaczynam zmianę nazywa się Saturday, a nie Friday. Tego dnia nie pracowałem…

Cały hotel śmiał się z Przemka.

„Jezu Przemek. Twoje przygody mnie osłabiają. Szkoda mi cię strasznie. I znów wracasz?”
Karolina 12.10.07. 20:38

„Nie no… zostaje do 23… ta Gośka mnie odwiezie… przepraszam świat za Przemka…”
Przemek 12.10.07 20:44

Why Does It Always Rain On Me guys?



Notkę te dedykuję mojemu ojcu, który po przeczytaniu wysłanych mu na pocztę historii Johna i Lenarta zjebał mnie straszliwie i odpisał bardzo niezrozumiale. Tym razem więc, najbardziej gówniana i nieprzygotowana notka w historii. Dla taty. Wyślę mu jutro na pocztę.

Friday 12 October 2007

Po jednej stronie stoją Absolwenci Uczelni Technicznych po drugiej Humaniści. Pierwsi celują w dobrze płatną, zagwarantowaną do ostatnich dni życia Pracę, drudzy, rozwijają umiejętności, których nikt w tym systemie nigdy nie wynagrodzi.

Gromadząc w sobie przez całe życie pokłady frustracji, Humaniści wywołują w końcu bunt mający na celu obalenie systemu i przeszkodzenie Absolwentom Uczelni Technicznych dostania dożywotnio Pracy oraz zmuszenie ich do rozwijania umiejętności humanistycznych, by wkrótce, po dwuletnim przyśpieszonym kursie m.in. kreatywnego pisania i grania muzyki, mogli stanąć w szranki z Humanistami. W tym systemie AUT zastąpiły w pracy maszyny, bez żadnego negatywnego jednak efektu na jej jakość; świat natiomast uwolnił nieskończoną liczbę etatów humanistycznych. Zlikwidowano pieniądze, wprowadzoną walutą była Przyjemność. O nią rozpoczęła się walka. Nie było etatów w informatyce i finansach, a kierunek zarządzanie i marketing zastąpi wszechobecnie nakazana filozofia i wszelkie filologie. Ten system wynagrodzi tych, których skrzywdziły ostatnie dwadzieścia lat i wprowadzenie komputerów – krzyczeli po wtargnięciu do biura rządu Humaniści.

Podczas gdy AUT chodzili dotychczas po ziemi, drudzy, humaniści, po sklepieniu niebieskim; teraz również pierwszym rozkazano marzyć i zapomnieć o spędzaniu życia na zarabianiu pieniędzy i dążeniu do stanowisk; zostali przymusowo nakierowani na Przyjemność, której zawsze chcieli, lecz obowiązujący system nakazywał im myśleć racjonalnie i walczyć o Pracę. Wkrótce rozkazano im recytować poezję, pisać wiersze i opowiadania; robić zdjęcia, grać na gitarze i perkusji; zakładać zespoły muzyczne, wysyłać recenzje do gazet i robić audycje radiowe; jednym reżyserować filmy, innym w nich grać. Wszyscy zapomnieli o Pracy i zaczęli walczyć o Przyjemność. Bóg oszalał ze szczęścia, Jezus Chrystus zszedł z krzyża, a Adolf Hitler pomyślał, że to lepsze niż faszyzm.


("Chaotyczna" - Zdzisław)
("Niezrozumiała i bez związku z resztą" - Karolina)

Wednesday 10 October 2007

Lenart. 42- lata, pochodzenie: Zimbabwe. Śmieszny nos w kształcie gruszki, ciemna w kolorze czekolady skóra, wystający z białej koszuli brzuch, krawat, czarne spodnie od garnituru, połyskujące buty; raczej niewielkie poczucie humoru, za to inteligencja, której o tak wysokim poziomie, u czarnego człowieka dotychczas nie spotkałem.

Przeszłość Lenarta i jego życiorys, stanowi przykład dziwnych, pokręconych losów życiowych ludzi mieszkających obok nas, na tej samej planecie. Gdy w 1980 Zimbabwe, jako przedostatni przed RPA kraj w Afryce, uzyskało niepodległość, rozpoczął się w nim boom gospodarczy; nawet Zohra często powtarza, że Zimbabwe było najpiękniejszym krajem Afryki. Oczywiste jest, że jedynie do momentu zakończenia zimnej wojny obywatele Zimbabwe i całej Afryki mogli liczyć na sensowną pomoc i zainteresowanie świata, gdy zabiegały o nie faktycznie dwa, blok komunistyczny i zachodni, ale i po tym okresie, mając położone przez kolonizatorów fundamenty i bogactwa mineralne, niektóre z nich, jak Zimbabwe i Botswana, doświadczyły piorunującego rozwoju. Ci, którzy wyjazdem na studia do Europy potrafili wykorzystać dziejowe szczęście Afryki - rywalizację Zachodu z komunizmem – mogli po powrocie do macierzystych krajów, o ile w tym czasie nastąpił tam wzrost gospodarczy, po prostu zbijać kokosy. Taki zbieg okoliczności i wydarzeń w historii zdarza się raz na kilkanaście pokoleń. Afryce przydarzył się po raz pierwszy.

Wielu przyjaciół Lenarta z Zimbabwe wykorzystało swoją szansę; sporo z nich studiowało nawet na Uniwersytecie Warszawskim, inni w Moskwie, Bułgarii; duża grupa również na Zachodzie. On skorzystał z tej walki światów i ofert wyjazdem na studia do Wielkiej Brytanii. Gdy je skończył nie było już dwóch światów; wspaniałe czasy dla Afryki minęły, ale on wykorzystał je najlepiej jak mógł. Tak jak zamierzał, po studiach w Cardiff wrócił budować lepsze Zimbabwe. Dobre wykształcenie spowodowało, że przez osiem lat był jednym z pięciu dyrektorów wykonawczych największego banku w jego kraju; miał wszystko, wspaniałą żonę, zdecydował się na dzieci, zdołał kupić i spłacić w Zimbabwe kredyt na trzy wille.

Hossa nie trwała wiecznie. Wszystko zaczęło się zmieniać na przełomie 1999 i 2000 roku, gdy wcześniej dobrze zarządzający krajem, dziś słusznie wyklęty przez media na całym świecie, Robert Mugabe, zaczął wprowadzać zmiany niszcząc sektor prywatny, de facto wprowadzając coś na kształt afrykańskiej odmiany komunizmu. Firmy zaczęły bankrutować jedna po drugiej, cała gospodarka i wskaźniki ekonomiczne upadły nisko, szalała inflacja. Katastrofa doprowadziła do upadku państwa. Wielu przyjaciół Lenarta, setki tysięcy ludzi zamieszkujących Zimbabwe znalazło azyl w krajach zachodnich.

Zmartwiony brakiem w swoim kraju szans na edukację dzieci, Lenart wyjechał w 2005 z nimi i żoną do Anglii, zostawiając w swoich willach dalszą rodzinę. Dziś Lenart zmaga się z życiem w Nottingham; by zagwarantować swoim córkom lepsze życie, robi to samo, co setki tysięcy uciekinierów z Afryki, w tym tysiące świetnie wykwalifikowanych lekarzy, prawników, którzy – obawiając się na tym kontynencie, ze względu na rasistowskie uprzedzenia, negatywnego rozpatrzenia swoich kandydatur w zawodach, do których są wyszkoleni - znajdują spokojniejsze i wygodniejsze posadki często opiekując się tu angielskimi staruszkami, sprzątając, czy pracując fizycznie.

Lenart, zamiast szukać pracy w banku, pracuje dla agencji pośredniczącej, która gwarantuje mu różne tymczasowe prace; raz sprząta, raz pracuje w magazynach. Ostatnio agencja otrzymała telefon z Priest Hotel w Castle Donington z informacją, że potrzebują kogoś, kto pokryłby trzy dni nocnej zmiany, na wszelki wypadek, gdyby osoba rozpoczynająca tam pracę jednak zrezygnowała. Tą osobą jestem ja, Lenart natomiast jest człowiekiem, z którym przez trzy dni pracowałem. Byliśmy jak Vincent i Jules z Pulp Fiction, białas i czarnuch, patrolowaliśmy korytarze hotelu pod krawatem z trzema telefonami każdy, prowadząc długie, nocne dyskusje o przyszłości Afryki.

***

Powroty samochodem nad ranem do Nottingham, bo Lenart mnie podwoził - ja w Anglii do samochodu nie wsiądę sam nigdy - spędzaliśmy również na pogawędkach. W sytuacjach, gdy na poważniejsze rozmowy nie pozwala już zmęczenie, a nie wiesz, czy w Zimbabwe mają ketchup i kolorowe telewizory, warto, chociaż znać nazwiska kilku piłkarzy. Bardzo się, Lenart ucieszył, gdy wypowiedziałem nazwisko Shingayiego Kaondery, grającego w Górniku Zabrze kilka lat temu napastnika, którego dziś czasem widuję na liście strzelców w meczach reprezentacji Zimbabwe. Jeszcze większą przyjemność zarówno mnie jak i jemu sprawiła rozmowa o Dicksonie Choto i Takesure Chinyama’ie, obecnie graczach warszawskiej Legii. Tak, wiedziałem, że Choto również grywa w reprezentacji Zimbabwe i jest pewnie dobrze w swojej ojczyźnie znany, ale nie spodziewałem się, że ktoś może znać Chinyamę. Lenart pamięta go jednak z pięknych czasów, gdy sam mieszkał w ojczyźnie a Chinyama grał w jednym z najmocniejszych klubów ligi Zimbabwe. O siódmej nad ranem przy rzęsiście padającym angielskim deszczu nie był pewien, czy ten klub, tak jak całe Zimbabwe, jeszcze istnieje. Przemoknięty o 7:44 czekałem na autobus.

Monday 8 October 2007

John. Trzydziestoletni, dowcipny, znerwicowany, zaokrąglony Anglik; kręcone, zaczesane do tyłu pół długie włosy, spływające po czole krople potu i postrzelony wzrok przepracowanego nocnego portiera. Porozumiewawcze ze mną spojrzenia po każdym telefonie z któregoś z 40 pokojów z zapytaniem j a k w ł ą c z a s i ę t e l e w i z o r; zagryzanie warg przy wezwaniach, by znów otworzyć bar i nalać Jacka Danielsa pijącym w pokoju wypoczynkowym nietrzeźwym, odbijającym się od ścian biznesmenom. W czasie sobotnich wesel pozostawiony w nocy sam sobie, serwuje alkohol przez cztery godziny do piątej nad ranem; trzy dzwoniące w kieszeni telefony, podkrążone oczy, popękane naczyńka; nierozumiejący go i wymagający, płacący mu marne 5.85/h za noc, szefowie. Meldowanie spóźnionych gości i rozpowiadanie niesmacznych historii o hotelu, szefach i klientach. Alkoholizm, gdy wszyscy już śpią po czwartej nad ranem - walenie samemu w barze whisky. Goście wykańczający go zamówieniami gazet na niedzielny poranek, które nie są sprzedawane poza Iranem, czy innymi, które faktycznie w niedzielę nie ukazują się w ogóle. Rady, by ignorować szefa kuchni, gdy ten coś mówi, poprzez zwrot „fuck off”. Kolejny obchód hotelu o piątej nad ranem; nocny audyt, wyklinanie komputera. Budzenie niektórych gości o szóstej, roznoszenie im gazet - wszystko; po powrocie nienawidząca go już żona.

John pracuje tu na nocnej zmianie od trzech i pół miesiąca, każdego tygodnia przez pięć dni, dwanaście godzin dziennie; łącznie: 60hs w tygodniu. Ten gość w nocy jest tu wszystkim, nocnym portierem, recepcjonistą, barmanem, kelnerem, sprzątaczką, pokojówka, szefem kuchni, managerem, klucznikiem, gościem przygotowującym konferencję, rozkładającym stoły, składającym je, białym niewolnikiem - on robi wszystko. Facet zdradza oznaki obłąkania, od tygodni balansuje na granicy choroby umysłowej. W zasadzie nie – wszyscy myślą, że już oszalał.

John, czyli facet, którego mam zmienić.

Saturday 6 October 2007

Dwa tygodnie w erze “po Nero” i wciąż nic konkretnego - aż do wczoraj, gdy przeszedłem pozytywnie interview o pracę na nocnej zmianie w recepcji czterogwiazdkowego hotelu sieci Hand Picked Hotels w uroczym miasteczku Castle Donington, 15 km od Nottingham.

W międzyczasie poza jednym dniem jako Sprzątacz, gdzie miałem pracować trzy dni, ale już po pierwszym mnie zwolnili, pracowałem też jeden dzień w fabryce maszynek do golenia; wkładałem przez sześć godzin żyletki do pudełek i rozmawiałem ze stoperami w uszach z Angielką, lecącą nazajutrz do Sharm El Shaikh, oraz cuchnącym Erytrejczykiem, który uważa, że kobiety na Zachodzie kupują sobie psy, by uprawiać z nimi sex.

(tak to jest, myślę sobie, gdy muzułmanin przyjeżdża do zachodniego kraju i widzi pierwszy raz w życiu film pornograficzny)

Ryzyko opuszczenia Nero jednak się opłaciło, bo dzięki wielkiemu szczęściu nie tylko zostałem poinformowany o wolnym etacie w hotelu, bo również przywieziono mi podanie i zawieziono z powrotem, to jeszcze Gosia – supervisorka w tym hotelu i siostra dziewczyny, która wprowadziła się obok – na tym polega moje szczęście - jeszcze mnie do tego miasteczka na interview zawiozła. Czy mogło być łatwiej?

Zastanawiałem się, czy nie jest za łatwo. Męczyło mnie to, zastanawiałem się pewnego dnia dwie minuty nim z zamkniętymi oczami i wstrętem do samego siebie, napisałem jej na końcu smsa „papa” (przecież to może świadczyć o moim seksualnym nią zainteresowaniu; myślicie czasem o tym, gdy piszecie smsy?); już wcześniej widziałem, że jest radośnie wobec mnie nastawiona, dzwoniła do mnie; nie umiałem się odnaleźć. To chyba jednak zwykła pomoc jakich niewiele dostaje się od Polaków.

Widzę tylko dwa problemy – o ile przez trzy noce od dzisiejszej, na okresie próbnym, nie pokażę się zbyt źle; pierwszy stanowi przeprowadzka do tego malowniczego miasteczka, bo praca w recepcji tego hotelu wymaga przeprowadzki – to zbyt daleko; drugi - będę musiał się codziennie golić, nigdy tego jeszcze nie robiłem, nie wiem jak codzienne golenie wygląda, nie wiem jak to przeżyję.

Hotel jest posh, very zacny, kunsztowny, położony nad piękną rzeczką; otoczony magicznym laskiem, wypełniony oddającymi hołd swemu bogactwu amerykańskimi biznesmeni; także ze sznurem Koreańczyków i Japończyków lądujących obok helikopterami, zaparkowanymi na zewnątrz bentleyami czy szykownymi wnętrzami. Wszystko to było takie wspaniałe, że czekając godzinę na interview z panią manager oraz towarzyszącą jej – czyżby mającą ocenić moje zachowania, stopień potencjalnej nieodpowiedzialności i szaleństwa? – panią psycholog (tak!), aż nie wiedziałem jak trzymać posh filiżankę z posh herbatką i z której strony gryźć posh ciasteczko. A cóż by się stało gdybym tam przypadkiem pierdnął?

Przetrwałem jednak i nie dałem się sprowokować; odpowiadałem z-angielskim-już-u-mnie-wyuczonym-plastykowym-uśmiechem tak jak chcieli na wszystkie podchwytliwe psychologicznie pytania, rozśmieszając ich nie raz do łez lub wykonując gesty młodego–bardzo-odpowiedzialnego-człowieka-któremu-na-noc-zostawić-można-hotel. Bo tak, otóż to w prawie moich tylko rękach będzie to wszystko kiedyś w nocy. Same pytania dotyczyły wszystkiego, mojej przeszłości, w tym przygody na Jagiellonian University, przyszłości i pomysłów na życie – jednym słowem, miałem okazję sprzedać sporo dobrych i zmyślonych historii.

Potem jeszcze czekała mnie relaksująca rozmowa na zewnątrz przy rzeczce z głównym managerem Rupertem, którego polubiłem od razu, gdy tłumacząc mi zawiłości who is who w tym hotelu opisał jedną z kobiet, że to ta „z dużymi cyckami”; nadajemy na tych samych seksistowskich falach. Poza tym przypomina mi Billa Clintona; jest szczery, mówi, że ma pewne obawy jeśli idzie o zatrudnianie Polaków, ale - jak powiedział - ja je przełamuję; ja Przemek – Winkelrierd narodu.

Gdy wracałem z powrotem do Nottingham przejazd przez miasteczko powodował u mnie lekki dreszcz. Szkoda, że będę musiał opuścić to piękne miejsce juz za dwa miesiące. To Anglia, jakiej spodziewałem się i jaką wyobrażałem sobie przylatując tu pierwszy raz. To jest mój English dream.
Zapomniane myśli z czwartku:


Przesunąłem łóżko i szafkę, mój pokój został przemeblowany; składający się od trzech miesięcy z ryby i warzyw obiad zamieniony na pizzę; kolejność codziennych wydarzeń odwrócona; zacząłem chodzić w miejsca, w które wcześniej nie chodziłem; ścieżkami, których nie używałem. Zacząłem spędzać dnie oglądając filmy, zamiast uczyć się języka. Zacząłem kupować sobie inne rzeczy, począwszy od jogurtów z nieznanymi dotąd smakami, po lody, których nigdy nie jadałem. Aż doszedłem do wniosku, że nie o to chodziło. Filip Zajdel miał rację. Brakuje mi dupy.




(- Czy może uniwersytetu?
- Eee nie, chyba jednak dupy. )

Tuesday 2 October 2007

Lansowaliśmy się z Marcinem Ziomkowskim, wkrótce oby wziętym warszawskim prawnikiem, który nie rozumie póki co „warszawki” i sra na nią tak jak wszyscy spoza Warszawy sramy, przez nasze teenage lata z gazetą pod ręką na tarnobrzeskim rynku. Ziomek prawdopodobnie z lewicową Gazetą Wyborczą, ja może z przyzwoitą Rzeczpospolitą; a może nie? Może nie było z nami Michnika? Nie wiem, ze względu na łatwość do niej dostępu któryś z nas chyba nosił w sam raz dla post-dziś-udających-liberałów
-komunistycznych-z-lat-osiemdziesiątych-pedałów, Gazetę Wyborczą.

Było oczywiste, że bardziej chodziło o gazetę jako taką, niż o tytuł; o jasny sygnał jaki, tak myśleliśmy, dawaliśmy nastoletnim, tarnobrzeskim fokom: myślimy. Mamy coś do powiedzenia; są w nas jakieś ideały; są myśli, jakieś opinie – już nie ważne jakie, czy post-komunistycznie-chujowo-es-el-dowsko-lewicowe, czy wśród-młodzieży-
dziś-wstydliwie-do-przyznania-się-niemożliwe-bo-z-niewiedzy-na-nacjonalistę-można-
wyjść-prawicowe. My się z gazetami gibaliśmy. Wyrażaliśmy gotowość do rozmowy. Postarzaliśmy się celowo zakładając marynarki oraz wkładając pod pachy gazety; podkręcaliśmy liczniki do wieku brata Marcina, którego on zresztą marynarkę wówczas nosił; lecz przegrywaliśmy z systemem. Młode foki spod Planet Inn po prostu nas nie chciały. Nie znajdywaliśmy zrozumienia.

(Tę notkę dedykuję Marcinowi Ziomkowskiemu, o którego urodzinach drugi rok z rzędu wstydliwie zapomniałem, a o których przypominałem sobie dwukrotnie po tygodniu, w obu przypadkach sporo po północy, na kiblu siedząc)

Monday 1 October 2007

Chcę w końcu zacząć zarabiać.
Odkładać na Londyn.
Przeprowadzić się.
Zacząć w życiu nowy etap.
Jestem zdesperowany.
Czas leci.
P a ź d z i e r n i k.
Nie muszę robić rzeczy wielkich.
Mogę pracować fizycznie.
Dawać lekcje z angielskiego.
Sprzątać biura.
Pieprzyć 40-latki.
W h a t e v e r.

Wisława Szymborska (1984);
tomik: „Październik – Whatever”.

Źródło: Wikipedia