Friday 22 February 2008

Radość, czy nawet tylko neutralne oczekiwanie na to, co przyniesie przyszłość po nie żeby tylko delikatnym daniu mi do zrozumienia w Costa Coffee bym już nie wracał i nie prosił o godziny, zamieniła się w przeszytą niepokojem obawę. O tak.

Na dodatek wykazuję słabnące - zdobywszy już schemat przygotowania do ielts’a - zainteresowanie zajęciami, rosnącą frustrację spędzaniem czterech godzin dziennie w autobusie/na przystankach; na dodatek ludzie nie rozumieją moich żartów. Ale najgorzej jednak z pracą. Bo skoro mam problemy z pogodzeniem dziesięciu tygodni głupiego kursu i uczestnictwa w zajęciach z wepchnięciem tygodniowo 28-30-stu godzin pracy w lukę 7 rano – 11/11:30 i 15:30/16:00 do kiedy bądź (+ w wolne weekendy ile się da), to jak sobie to wyobrażam przez 4 lata studiów? To mnie dręczy. Nawet nie cipki. Nie teraz. Tydzień pełen frustracji.

Bo mimo posiadania w czasie studiów zniżek, wydatków na komunikacje rzędu jedynie 10 funtów tygodniowo (zamiast obecnych 25-28, o tak) i możliwości znalezienia sobie pokoju-nory do spółki z kimś być może normalnym za niechby jedyne 65 funtów, to przynajmniej jeśli idzie o Londyn, studiowanie simply ain’t gonna happen. A ja właśnie się uparłem na Londyn.

To stand a chance of doing so zamiast próby zostania niepotrzebnym recepcjonistą za najniższą stawkę, ochotniczym za darmo pracownikiem małego biura czy part-time słabo opłacanym, podrzędnym tłumaczem, muszę skoncentrować się na zbieraniu doświadczeń w pracach, które oferują elastyczniejsze do zajęć godziny - typu bar/waiting staff - i zastąpić je udawanymi pozycjami w CV z Polski, z którymi nikt mnie tu nigdzie nie weźmie. Kolejny mus to odłożenie przynajmniej 2000 funtów na czarną godzinę na okres studiów, by w przypadku utraty pracy nie utonąć, a przede wszystkim wiedzieć, że mogę wyluzować/po prostu zachorować, nie musząc na antybiotykach iść do pracy i - nie ważna gorączka - zasuwać tam szorując szczotką podłogę z prędkością 75 km/h; przy piekielnym bólu gardła wrzeszczeć medium-decaf-skinny-late-take-away-please, czy biegać na zewnątrz ze ścierką w krótkim rękawie przy odsłoniętym chorym gardle i wiejącym zimnym wietrze przecierając upierdolone stoliki. Można by też pomyśleć o poproszeniu na przyszłość o pomoc rodziców, tak by dorzucali wtedy chociaż 100 funtów miesięcznie, co stanowiłoby 1/5 budżetu. To są trzy sprawy.

Akcja pod tytułem idę na studia w Anglii wymyślona dokładnie dwa lata temu w czasie mojego pierwszego prawdziwego gap yearu, który glamoursly spędziłem otwierając pudełka w magazynie, to nie tylko język i potrzeba zdania IELTS na minimum 6.5, czy podjęcie jebanej decyzji co w końcu zamierzam studiować (ostatni wymysł: mieszanka geografii, politologii i języków), ale i sporo pracy logistycznej, przygotowań i kombinowania w dobrym stylu Michała Litwina. Im prędzej się z tym wszystkim uporam i zamknę ten etap - pewnie nie przed EURO 2012 we Włoszech - tym szybciej ze Zdzisławem jedziemy na dupy na Barbados.

Nie myślcie jeszcze o opalonych, naoliwionych, tak ładnie uśmiechających się do słońca czekoladowych pośladkach. Wracamy do rzeczywistości.

Gdy dwa miesiące temu przyjeżdżałem do Londynu miałem na koncie 2300 funtów. Po zapłaceniu jutro dwutygodniowego czynszu będę dysponować 170.

Co się stanie z Przemkiem? Czy zginie? A może przeżyje? Porzuci szkołę na rzecz przeżycia? Czy Bóg istnieje? Czy będzie mógł dalej jeść rybę z warzywami na obiad? Czy problem palestyński kiedyś się skończy? Na te i inne pytania odpowiem za tydzień.

Z szacunku dla czytelnika, na dodatek pod tak chujową notką, chciałbym rozwiązać konkurs a właściwie skopiować to, co napisałem na blogu Olki pod jej notką o Zosi. „Turczynka to wiesniara, Francuzka jest debilka, Brazylijka zniknela, a by uniknac calkowitej porazki przedsiewziecia mojego dokoptowalem Kolumbijke 1 i Kolumbijke 2. 1 okazala sie miec chlopaka; Kolumbijka 2 jest zbyt niska i nigdy slyszala o Monty Pythonie!" Tak więc przepraszam, następnym razem nim rozpiszę konkurs wcześniej pokuszę się o wstepną selekcję;)

Sunday 17 February 2008

Faktycznie na Baker Street robi się cieplej, pomyślałem wysiadając z autobusu 113. Ogrzany najwyższym stężeniem dwutlenku węgla w najbardziej zanieczyszczonym europejskim mieście, cieszyłem się wyższą niż w piątej strefie temperaturą.

Zamiast ulicy Baker Street, która na moim ulubionym londyńskim skrzyżowaniu pięknie przecina się z Marylebone i znajdujących się na niej wszystkich londyńskich symboli w rodzaju Muzeum Sherlocka Holmesa czy Madame Tussaud, czy, no cóż trochę gdzie indziej, Big Bena, do wyrzygania ciekawych i tak oczywistych jak Pałac Kultury dla warszawiaków czy Kaprys dla tarnobrzeżan, polecałbym spacer po Camden Town, miejscu, w którym pracuje. Nigdy wcześniej nie widziałem takiego natężenia dziwaków przeróżnej maści od agresywnych do pozytywnie nastawionych (typ jamajski), grzecznych zagadujących bezdomnych (Maybe Big Issue?), gadających do siebie ludzi, modlącego się Żyda w jarmułce z logo Manchesteru United na jej czubku; oni wszyscy wymiksowani z ciekawie ubranym wlokącym się w przeróżne strony pokoleniem indie i biegnącymi na metro do city nudnymi pracownikami biur. W tle Koko i bliskość zanieczyszczeń pierwszej strefy.

Siedziałem naprzeciw Koko w czasie przerwy w pracy kilkadziesiąt-od-zmroku-zrobionych-kaw-później. - What’s on the news today? – zapytał przechodzący weirdo, uchyliłem w jego kierunku pierwszą stronę darmowej thelondonpaper. - 80ft plunge of drunken ‘superman’ – odpowiedział sobie czytając na głos tytuł artykułu. - Not that bad, man, not that bad, it’s not terror or something – wymruczał śmiejąc się szaleńczo i już po chwili nie zwracając na mnie uwagi posunął dalej szukać nowego przyjaciela. Skrzywiłem się, patrząc w dal próbowalem go zrozumieć. Zagłębiłem się ponownie w czytanie artykułu o rasizmie w świecie mody aż przerwała mi niespełna rozumu starsza kobieta, atakująca zza gazety moją prywatność pełną dramaturgii uwagą bym uważał na leżący na stoliku telefon i liczył się w każdej chwili z jego kradzieżą („Mind your mobile!”, wykrzyknęła); zobaczyłem jej siwą głowę nad opatrującym artykuł zdjęciem Naomi Cambell, uchyliłem gazetę, głowa zrównała się na wysokości z bajeranckim napisem Koko (Eh? What for? – zapytałem; – People nick mobile phones!; – Yeah, right, thank you).

Są jeszcze inni. Oni okupują, co wieczór stoliki kawiarń i przez dwie godziny potrafią nie zmienić ustawienia głowy i położenia ciała wpatrując się bezmyślnie w lampę kilometr dalej.

Jakby tego było mało, okazało się, że świra mieliśmy też wewnątrz. Któregoś dnia przy kolejce dwudziestu zniecierpliwionych ludzi, pod naporem tłumu i presji Włoch z Sardynii, typ macho, rozpłakał się na oczach wszystkich. Sytuacja była w moim życiu bezprecedensowa. Nigdy wcześniej nie widziałem płaczącego mężczyzny. Dwudziestokilkulatek, a być może już nawet trzydziestolatek, owłosiony, dość niski zazwyczaj wesoły Salvatore zjednujący sobie sympatię ludzi znajomością przynajmniej jednego słowa z prawdopodobnie każdego języka świata i od razu przy tym zniechęcający, bo żadnego z nich nie umie dobrze, w chwili próby pękł. Zrobił kawę, wybuchnął płaczem, uciekł we łzach z baru przy zdezorientowanych ludziach i schował się w przebieralni. Kapitan pierwszy uciekł z tonącego pokładu.

Sytuacja wyglądała dramatycznie; jego zachowanie skłoniło mnie do myśli, że typ na moich oczach umiera; krzyczałem: what’s wrong man? Wykrzywione nogi włoskiego wraka sugerowały poparzenie. „Co jest nie tak z twoimi nogami?” – jego pokrzywione nogi przerażały mnie, były w tym momencie tak dalekie od ludzkiego wzorca. Przerażony pytałem, czemu płacze, co się dzieje z jego rodziną. Chciałem Włocha przytulić, poprzestałem na klepaniu go po plecach. Z nosa lał się potok, z oczu jeszcze więcej. Nie chciał nic mówić. Zataczając się po założeniu kurtki slalomem potykając się o wszystko wybiegł przy ogłupionych ludziach z kawiarni. Po dwudziestu kilku minutach wrócił i udawał, że nic się nie stało. Na jego twarzy znów zagościł uśmiech, dało się czuć skorość do żartów. Spytałem niepewnie, kurwa, stary, co się z tobą stało. Wydukał po chwili „I have problems with myself”. Oho, Camden się udziela, pomyślałem i już nigdy nie pogadaliśmy poważnie.

Każdego wieczoru po 22 czeka mnie nieodłączne świadectwo, że moje życie nabrało rutyny; pierwsze świadectwo daje mi oczywiście rytm wychodzenia z domu o 10 rano, brak obiadu i powrót o 23. Wtedy, po skończeniu pracy, na stacji metra Mornington Crescent czeka na mnie już przywitanie i uśmiech pozytywnego świra siedzącego zawsze (!), gdy tam jestem na ostatnim miejscu drewnianej ławeczki, tuż przy tunelu.

Czarnoskóry świr Bob – bo tak go na cześć Marleya nazwałem - z rastafariańskimi włosami, po latach przypominają raczej klapnięty worek na ziemniaki, generalnie wygląda i zachowuje się jak postać wyjęta z kreskówki, zawsze wita mnie energicznie machając ręką. Nasza znajomość zaczęła się któregoś dnia, gdy powitał mnie machnięciem ręki – odwróciłem się sprawdzając, czy to, aby na pewno do mnie; usiadłem na najbardziej oddalonym od niego miejscu próbując stłumić śmiech, gdy dyskretnie, wciąż bez zmiany mimiki twarzy (przyklejony uśmiech) zapytał „do you have cannabis?”. Każdego dnia, gdy czekajac na metro spoglądam na niego, co minutę czy dwie, Bob wciąż gapi się na mnie z tym samym jakby-dopiero-co-rozbawionym-dobrym-dowcipem-szerokim uśmiechem; po skrzyżowaniu naszych spojrzen wybucha radośnie w przypływie głupawki.

Aż postanowiłem nawiązać z nim kontakt. Zacząłem się z nim bawić - dzielą nas cztery miejsca na ławce - i gdy on zaczyna uprawiać swoje tupanie nogami w rytm jakiejś piosenki, ja tupię swoimi, ku radości i spazmatycznym napadom jego cichego właściwie nie słyszalnego śmiechu. Jeśli myślicie, że macha każdemu i mnie nie rozpoznaje, to się mylicie. Kiedy któregoś dnia wracałem wcześniej i stacja wypełniona była ludźmi, on z daleko wyłapał mnie z tłumu i częstował swoimi pozdrowieniami, pustym śmiechem i dziecięcą radością, że w końcu spotkał kogoś, kogo zna. Chciałbym wiedzieć ile ten człowiek w życiu wypalił trawy. Szczytem było rozpoznanie mnie, gdy w ścisku tłumu wracających z City urzędników stałem trzymając się żółtej rurki już w powoli rozpędzającym się metrze i otrzymanie zza szyby kolejnych energicznych machnięć ręką, czemu znów towarzyszyła ta jego spektakularna figlarska radość z rozpoznania mnie. Ale przyjaciel, kurwa mać, pomyślałem śmiejąc się w obecności ludzi, którzy na kontach mają tyle funtów, ile Bob w życiu wypalił skrętów.

Ostatnio zacząłem się jednak delikatnie przed Bobem chować. Wracam do domu nie tylko zmęczony rywalizacją z pragnącymi uczynić mopowanie podłogi olimpijską konkurencją Pakistańczykami i Bangladeszami, ale i w coraz bardziej psychicznym nastroju i rosnącym przekonaniu, że to może ze mną, a nie ludźmi, których na ulicach Camden Town spotykam, jest coś nie tak. Jeszcze niepokojący, wywołujący ból brzucha powiew wiatru w metrze. Pół godziny stukotu, patrzenia w podłogę i wracania do dzieciństwa w zabitym ciszą pełnym ludzi przedziale londyńskiego metra.




PS. Od poniedzialku kiedy mialem wrzucic ta notke wiele sie zmienilo. Pozbyli sie mnie z pracy. Salvatore zwolnil sie sam. Bob zniknal. A Londyn juz nigdy nie bedzie taki sam.