Friday 22 August 2008

POBIEŻNE CZYTANIE.

W tej ostatniej notce postanowiłem wprowadzić pewne ułatwienia umożliwiające pobieżne czytanie. Nad co ważniejszym akapitem będą dostępne nagłówki, tak by przeczytanie notki na blogu było możliwe w minutę zamiast dwóch godzin. Przypomniały mi się słowa Karoliny, która ostatnio wspomniała, że Zdzisiek powiedział jej, iż ten po otrzymaniu ode mnie maila przewija trzy pierwsze akapity, skanuje wzrokiem kolejne trzy i czyta dopiero dwa ostatnie. Mimo to, nie spodziewajcie się poniżej ani mniej przemkizmów, ani mniej przemkowego pierdolenia.


NIENAWIDZĘ MIASTECZEK.

Znów przesunąłem się na mapie świata. Pionek z moim imieniem znalazł się w Polsce, w jej dwusetnym pod względem populacji zgromadzeniu ludzkim, czyli Tarnobrzegu. Towarzyszy mi tu po raz kolejny uczucie potrzeby zrzucenia w to miejsce bomby atomowej, natomiast w bardziej niż podczas czerwcowego pobytu humanitarnej odmianie, bo dopiero po ewakuacji ludności. W czerwcu chciałem wymordować również ludzi, dziś jedynie zrównać z ziemią budynki i wspomnienia. Nie lubię tego miejsca. Kojarzy mi się z gombrowiczowskim upupieniem, tu na nowo czuję się uczniakiem, też niesamodzielnym, czerpiącym od rodziców zjadaczem ich zasobów.


Pożegnałem więc moje Wyspy i mój ostatni na drodze krzyżowej przystanek: Mill Hill i wypełnione bucami z Europy Wschodniej Edgware, gdzie również kiedyś wychował się sam George Micheal. Zresztą, co tu powiedzieć, poor fellow, bo to trochę jak Londyn, ale trochę też jak zadupie.


Mieszkanie w dosyć nudnej, spokojnej, stworzonej dla staruszków dzielnicy z prostopadle wykreślonymi uliczkami nie oznacza, że w Mill Hill, kilkanaście mil od centrum Londynu, się nudziłem. Spędziłem tu najfajniejszy okres mojej emigracji, bez porównania do (bardzo) samotnego trybu życia, jaki prowadziłem w Nottingham i w Castle Donington (dziś nie potrafię wytrzymać jednego dnia w samotności, kiedyś miałem w dupie, że mijały miesiące).


Mimo to, otrzeźwienie i znudzenie przyszło jednak właśnie tam, w północnym Londynie, i na szczęście w odpowiednim czasie; ucieczkę udało się zaklepać na czas. Gdyby nie poszło tak gładko, spędziłbym w tym mieście pewnie kolejny rok (ale w innym miejscu, Camden Town?), codziennie chodząc we własnym towarzystwie na kawę, by czytając The Timesa zapisywać nowe, coraz to bardziej wyszukane słowa, po czym zdać Cambridge Proficiency Exam, przybić sobie gwoźdźmi certyfikat do ściany i robić cokolwiek, byle mieć, co jeść i pieniądze na dwa mecze w miesiącu i jeden koncert. O tym marzyłem w styczniu (spytajcie Karoliny), nie przerażała mnie ta wizja; to mało powiedziane, że nie przerażała.


CO ŻEGNAM.

Z przyjemnością pożegnałem się w tym tygodniu z kilkoma aspektami tamtej rzeczywistości, tamtego wymiaru, jak praca, fizyczny budynek, w którym mieściło się „miejsce pracy”, fizyczni koledzy z pracy, większością byłem już trochę znudzony; ich odpowiedzi na pytanie, jak minął dzień wolny zawsze były w schemacie „got drunk on Saturday, was fun”. Taki sam był też i pół-drechol/pół inteligent John, czytający przyzwoity The Independent (w Anglii oceniałem na wstępie ludzi po gazetach, które czytają), dla którego byłem „the most English Polish he’s ever met” i pierwszym Polakiem, którego usłyszał używającego takich słów jak „quintessential”, „obnoxious”, „inauspicious”, „audacious” i innych moich wynalazków, które zawsze kwintował wyrazistym „what??”, salwą śmiechu i niedowierzaniem.


Inne nieuchwytne elementy, których za jakiś czas będzie mi brakować to obecność Karoliny zza ścianą, a co za tym idzie millhilowy, wieczny brak samotności, ciągłe towarzystwo, do tego odgłos zamykanych drzwi, gdy ona o 9:55 wychodziła do pracy, mojego o 10:25, potem mijania po drodze jej apteki i co jakiś czas wychodzenia przed pub lub zaglądania przez okno, by spróbować dowiedzieć się co 15 metrów dalej robi Karolajn (nigdy nie udawało się dowiedzieć). Brak mi będzie miasta, wspomnień, które pozostaną już tylko wspomnieniami i nie będzie można ich więcej powiązać z kolejną wycieczką w miejsce z którym się łączy. Wspomnę nie raz ludzi i rozmowy z nimi.


Chciałbym się kiedyś jeszcze spotkać z Paulem, 45+ letnim z cyklu „w życiu mi się nie udało” kelnerem, fanatykiem Chelsea od 1972 - wtedy pierwszy raz zajrzał na mecz The Blues -, pogadać o angielskiej piłce i jeszcze raz wysłuchać jego opowieści o wycieczce do komunistycznej Polski w latach 80., raz czy dwa pójść razem na Stamford Bridge (Paul jako chodzący od lat 15-18 razy w sezonie na stadion członek miał wystarczającą ilość punktów do zakwalifikowania się do grona 20 tysięcy kibiców Chelsea na pulę biletów z klubu na finał Ligi Mistrzów i oczywiście za 600 funtów poleciał, za 60 funtów obejrzał i płakał po finale w Moskwie. Człowiek dość pochmurny, mrukliwy, w dwa dni po finale już z powrotem w Lnd wyglądał jeszcze smutniej niż zwykle. Jeśli kiedykolwiek jeszcze się z nim zobaczę - oby, ale ze Stuartem i Benjaminem z Castle Donington też miałem się spotkać w Londynie - będzie to pewnie Euro 2012 w Polsce, chyba, że Chelsea wylosuje polski klub w pucharach albo ja będę cierpieć na nadmiar gotówki i potrzebę obejrzenia jakiegoś meczu Chelsea na żywo). To co jeszcze zabrałbym ze sobą do Polski to obcokrajowcy z każdego kraju, różnorodność, modę, brytyjskie media, pięć kanałów telewizyjnych do których oglądania przyzwyczaiłem się już cholernie i żeby jeszcze w polskim kiosku można było też pomarudzić i po przeglądnięciu dodatków kupić nie tylko Dziennik i GW, ale i The Timesa, The Independent, zajrzeć co piszą w Guardianie…


Oczywiście, negatywów jest więcej, dlatego, cholera, musiałem opuścić tamto miejsce. Serdecznie mam dość nalewania piwek, parzenia kawki, czy niespania w nocy i odpierania telefonów od spóźnionych hotelowych gości, czy o 3 nad ranem ustawiania stołów przed konferencjami i kartek papierów z ołówkami na nich – to są mniej więcej wszystkie pracy, przez jakie przeszedłem w półtora roku (zapomnijmy o kilkudniowych w chwilach desperacji romansach z fabrykami). Choć nie mówię, że niczego z nich się nie nauczyłem, bo szczególnie praca w (to jest przymiotnik) odpowiednio-wypełnionych-wątpliwym-elementem-społecznym barach uczy zdecydowania, szybkości podejmowania decyzji, odporności na stres.


PRZEMKOWE PIERDOLENIE.

Myself rzygam już jednak takim (swoim) podejściem do życia przyznającym punkty doświadczenia za coraz bardziej to trudne przejścia w życiu, popierdolone momenty, każdy się i tak zmienia i idzie do przodu. Nikt nie jest tym samym człowiekiem, co w 2006, niezależnie od tego, co się wydarzyło. Koniec kropka. Nie ma, co dyskutować, czy się zmieniłem. I tak zebranie stu punktów doświadczenia więcej od rówieśników w momencie przekroczenia 35-40 roku życia nie zagwarantuje łatwiejszego, lepszego życia; wtedy będziemy przecież i tak już zgorzkniali, o nawalających ciałach, więc całe to bajdurzenie o zbieraniu doświadczeń zapewne można sobie w dupę wsadzić. Co innego gdyby mieć je (te „punkty”) już teraz, będąc młodym i móc z punktów doświadczenia korzystać teraz.


(zresztą nie ważne). Są rzeczy, o które jednak dbam. I to właśnie zasługa przejść w Anglii. Jeśli za rok czy dwa (asekuracyjnie dwa) zarobki z tego typu „angielskiej” pracy w Warszawie będą wciąż stanowiły większość moich dochodów, to być może zastanowię się wówczas nad tym wszystkim raz jeszcze, czy było warto?; zadumam i zawyje, po co mi był w ogóle cały ten powrót skoro robię to samo. Ale póki, co, cieszę się, że znów gdzieś się dalej przeprowadzam. Bo studia to też dobra do przeprowadzki wymówka.


NIE ZNAJDZIECIE TU NIC CIEKAWEGO. POMIŃCIE.

Po przeglądnięciu zdjęć z zeszłego roku z Nottingham i Castle Donington zdałem sobie sprawę, że – patrząc wstecz - dziś przez to nie umiałbym już przejść. Nie zgodziłbym się na taką samotną tułaczkę, jak w ostatnich dwóch-or-more latach, na takie oszukiwanie siebie. Nie zgodziłbym się na wybieg w przyszłość na więcej niż dwa lata do przodu, też życie w świecie, który wykreowałem, gdzie codzienne rycie miejscowego języka, nadrabianie braków, na początku drastycznych, w stosunku do Brytów, wynagrodzić miała po latach normalna na poziomie rodowitego mieszkańca tego kraju egzystencja, posiadanie znośnej pracy, biały dom w alejce i (po latach czekania w osiemdziesięcio-tysięcznej kolejce na srebrne – zamiast łatwo dostępnego czerwonego – arsenalowe członkostwo bez którego nie można wejść na stadion) upragniony bilet, na choć jeden mecz Arsenalu…


Eksperyment chciałem przeprowadzić na sobie samym, by faktycznie przekonać się, czy w jednym życiu jest możliwa taka całkowita przemiana, transformacja włącznie z akcentem, wsiąknięcie w miejscowe realia. Odkładając na bok pozyskiwanie kwalifikacji potrzebnych także do „znośnej pracy” i łatwiejszemu dzięki temu pogodzeniu się z obranym buntem przeciw naturze (mieszkaniu nie na swojej ziemi, wokół obcych), wsiąknięcie byłoby możliwe przede wszystkim dzięki takiemu opanowaniu języka, w którym nie jarzy się już tylko 70%-99% spośród losowo wybranych z otoczenia kilkudziesięciu zdań, jak jest teraz (o zrozumienie języka pisanego na poziomie 90-99% dużo łatwiej), tylko właśnie te istotne, całe i pełne, zawsze 100%, a tego nie będąc wychowanym tutaj opanować się nie da, chociażby ze względu na to, że angielski jest pod względem zakresu słownictwa dwu- lub trzykrotnie (nie mówię o banalnej gramatyce, podstawach itd.) bogatszy od mojego, matczynego i jeśli od dziecka nie uczy się sześciu określeń w tym samym czasie na to samo słowo - w przeciwieństwie do dwóch, trzech na jedno w polskim - nadrabianie tego zajmuje lata i prawdopodobnie nigdy nie jest możliwe (ok, może i się da, ale nie chcę o tym myśleć bym w Polsce którejś nocy nie obudził się spocony z dramatycznym okrzykiem „Dało się!!! Mogłem mieszkać na Islington!!!”).


JESTEM JUŻ ZDROWY.

Btw, skąd u mnie taka ambicja (przecież jestem chłopcem ze wsi). Jak dziś patrzę na te wypełnione gównem foldery w moim laptopie w stylu studia w Anglii, uniwersytety, rankingi, angielski, certyfikaty, IELTS, CAE, CPE, mapy Anglii, przewodniki, nauka historii miast, myślę sobie, że nie tylko musiałem mieć zdrowo popierdolone w głowie, ale i bardzo tego wszystkiego chcieć. Eksperyment zawrócił mi w głowie.


(Za pięć lat, po zaczętej kupnej France Football na londyńskiej ulicy fazie na francuski będę zdawać w Paryżu francuski odpowiednik CAE, by następnie znudzić się, zmienić zdanie, przenieść się do Caracas, gdzie sprzedając melony na bazarze uczyć się wenezuelskiej odmiany hiszpańskiego. Odpukać)


Wracając na ziemię, nie udało się odłożyć na Canal+ do mieszkania w W-wie (wydaje się, że mam już gdzie mieszkać, Jelonki w płn. Warszawie?), bo na 300 funtów potrzebnych na rok emocji piłkarskich uzbierałem jedynie 15 (oops). Wróciłem wcześniej niż pierwotnie miałem i przyrzekam – wciąż sobie to przyrzekam - że każdą wolną chwilę będę przez miesiąc spędzać grając w piłkę na Górniku.


JUŻ TYPOWE PRZEMKOWE PIERDOLENIE.

Liczba mojej emigracji:

- 2300. Tyle mniej więcej godzin przepracowałem przez półtora roku w Anglii (pomnożone siedemdziesiąt tygodni razy średnio 30 godzin). Ta liczba to okres czasu, w którym wlokąc się dwa km na godzinę mógłbym na piechotę (i najpierw wpław przez Kanał La Manche) pokonać odcinek 4600 km, czyli odległość dzielącą, jeśli wybrać drogę na wschód, mniej więcej Londyn i Moskwę, a jeśli na zachód Londyn z Casablancą, a i tak uznałbym takie zajęcie lepszym sposobem spędzenia czasu niż praca (lepszym również niż czytanie tego bloga, indeed).

- 230. Jeśli założyć, że intelektualnie z każdego dnia można wycisnąć maks. 10 godzin o tyle dni – 230 – jestem z powodu ostatniego półtora roku pracy uboższy. W tym czasie mógłbym obejrzeć 1100 filmów, przeczytać 100 książek lub nauczyć się na pamięć jedną czwartą Pana Tadeusza.

- 15000 (funtów) (bez odliczonego podatku i sum wydawanych na tak bzdetne sprawy jak czynsz i żarcie, również bez tak istotnych jak sumy wydane na gazety). Tyle pieniędzy - łącznie jednak z ośmioma miesiącami z Nottm z sezonu 05/06 - musiało się przemieścić przez moje konto przez ów czas. I co? I chuj! Wracam z dwustoma funtami, które dwa lata temu zresztą były tysiącem sto złotych, dziś są tylko ośmioma set.


Największe porażki emigracji:

- Pomysł małżeństwa z Zohrą (sorry chłopaki, że musieliście tego słuchać).

- Obejrzenie na żywo zaledwie dwóch spotkań ligowych w ojczyźnie futbolu. I to jedynie na poziomie League One (obydwa Nottingham Forest jeszcze dawno temu w sezonie 2005/2006 – musiałem wyjechać z Nottingham, by Forest w końcu wyrwał się z piekła faktycznej trzeciej ligi) i żadnego w czasie ośmiu miesięcy pomieszkiwania w Londynie (mimo, że byłem blisko – czy faktycznie byłem blisko? - pójścia na otwarcie nowego sezonu Premiership i mecz Chelsea v Portsmouth - 4:0 w ostatnią niedzielę - ale na dwa tygodnie przed wydarzeniem nie było już nawet jednego, wolnego niebieskiego krzesełka dla mnie). Za 500 funtów wydanych w styczniu na szkołę angielskiego mogłem mieć 10-12 biletów na mecze Premiership lub około 15-16 na Championship/20 na League One.

- Fakt, że mimo, iż skończyłem pracę, szkołę, generalnie życie w Anglii z upchanymi po kieszeniach na chusteczkach i kartkach papieru numerami telefonów i adresami mailowymi od znajomych, kolegów i przyjaciół, to i tak wiem, że już się nigdy nie spotkamy. Nie spotkam Francka z Peru, Katariny ze Słowacji, Megan z USA, Umara z Pakistanu, Benjamina z Niemiec, Stuarta z Anglii, ani pewnie Eylen i Matiasa z Kolumbii. To okłamywanie siebie i ich, lżenie im prosto w oczy. Upychanie po kieszeniach maili to nieumiejętność prawdziwego pożegnania się.


Największy sukces mojej emigracji.

- Zdecydowałem, że jednak chcę być sławny!


OK. To koniec. To równie dobrze mógłby być kolejny nudny mail do Zdzisława.


JESZCZE TYLKO POMPATYCZNE ZAKOŃCZENIE I JUŻ KOŃCZYMY.


17 stycznia 2007, Rzeszów – Standsted Airport,

19 sierpnia 2008, Luton Airport – Kraków,

Mój sen trwał długo.


(nie wspominając o tym, że tak naprawdę zaczął się trzy lata temu, 17 września 2005 w nocy w autobusie do Nottingham…)


(Wyjechałem 20 letni, wracam 23)



Będę tęsknić.

Thursday 17 July 2008

[Zamknięci w szkle.
Uwięzieni w biurach.
Sprowadzeni do poziomu maszyny.
Michał Litwin na 21 piętrze buduje CV]

Olawszy edukację, nudzenie się, czytanie prasy, grzebanie w internecie i przewracanie się z boku na bok pojechaliśmy do centrum. Przecież to wielki Londyn, a my zaczęliśmy go traktować jak nasz dom, w którym wszystko potwornie nas nudzi.

Ruszyliśmy dupy pierwszy raz od kilku tygodni, gdy częściowo oglądnęliśmy dzielnicę Chelsea; właściwie to nieuważnie przejechaliśmy ją autobusem, więc skończyło się na dotarciu na jej koniec, ulicę World’s End, wysikaniu w posh-klubie, w którym nie stać nas było na nic bardziej godnego, euforycznym wykrzyknięciu „Boże, jak w Nowym Jorku!” na widok uroczego opakowanego światełkami Albert Bridge na dolnej Tamizie i tam spędzeniu wieczoru. Tym razem obraliśmy kierunek na East End: City, finansową siedzibę Europy [na zdjęciu obok: londyńscy urzędnicy, smętne kutasy w krawatach, biegają po ulicach nawzajem sobie przeszkadzając w dostaniu się do pracy], a potem na Brick Lane, dzielnicę artystów, fajnych ludzi i nieudaczników (wszystkiego mamy w sobie po trochu), by dzień na powietrzu z powodu trzeciej w tym tygodniu choroby Karoliny zamiast spacerem przy wietrznej Tamizie zakończyć już w West Endzie, przechadzką między tysiącami migających światełek i ludzi w Covent Garden, przeciskając się przez wąskie uliczki przy Leicester Square, patrząc sobie w oczy i połykając chińszczyznę za piątaka oraz starając się takze zapamiętać w zakamarkach pamięci próbę odchamienia mieszkańców Londynu przez puszczanie im na gigantycznym telebimie na Piccadily Circus włoskiej operetki przypięknie podświetlonych budynkach i z widokiem na Big Bena. Czy mogło tego wieczoru być piękniej?

Mogło. Nie kupujcie baterii Sony ze sklepów z cyklu Poundland, Wszystko za złotówkę, Wszystko za 1 euro itd. Sprzedają wyczerpane baterie, wiedzieliście o tym? Walka z włączeniem pierwszy raz od sześciu miesięcy wziętym ze sobą na miasto aparatem fotograficznym trwała mniej więcej już od City.


[Jeszcze więcej biur. Jeszcze więcej powierzchni biurowej. Na dziesięć osób spotkanych w tej specyficznej części miasta, dziewięć będzie nosiło garnitur i ponury, zmeczony wyraz twarzy. W pobliskim Starbucksie, pod budynkiem giełdy i blisko budynku Lloyds'a, usłyszysz przy kawie rozmowy o akcjach. Nie spodziewaj się niczego bardziej interesującego po City. Tym bardziej mody]



[Biura do wynajęcia. Wspaniałe miejsce pracy dla 2200 maszyn. Cena do negocjacji.]



[Po tak pięknym miejscu nie powinni stąpać urzędnicy. Małymi uliczkami przeciskają się do pracy. Ładna strona City. Wąsko, prawie po francusku]



[Brick Lane. Aż trudno w to uwierzyć. Kilometr dalej na północ od zestresowanego City rozciąga się oaza, jakby inna, mniej formalna i oficjalna, wciąż dynamiczna, ale pełna artystów, malarzy, pisarzy dzielnica. Kontrast do City nie mógłby być większy. To również, a może i przede wszystkim, dzielnica imigrantów, w której obok nazw ulic po angielsku zaraz poniżej na tabliczkach umieszczone jest arabskie tłumaczenie. Muzułmańskie serce Londynu, pełno tu ludzi z Bangladeszu, Pakistanu, Turków, wymieszanymi z żyjącymi z nimi w pokoju (chyba) Żydami, a także strojących się przed obiektywami facehunterów ubercool Britów. Poza tym, meczety obok katolickich kościołów i pubów. Symbolem czasów i zmian w dzielnicy jest przemiana kościoła katolickiego, którą pod koniec XIX wieku zamieniono na żydowską synagogę, a od lat 70. XX wieku pełni ona już… funkcję meczetu. Zdjęcie zaglądające w boczną uliczkę pochodzi z samej ulicy Brick Lane skąd w oddali widać wspomniany wcześniej jeden z symboli City, budynek Lloyds’a , a nad nim, jak się przypatrzeć, wiszące na sznurkach buty]




[Flirt na Brick Lane]

Friday 4 July 2008

W czasie tworzenia gigantycznej, masywnej tabelki w Wordzie pokazującej na przestrzeni dwunastu sezonów pucharowe dokonania 342 europejskich klubów piłkarskich, uświadomiłem sobie, że jestem pojebany.

Tabelka rozrosła się do wymiarów gigantycznych, gdy ni stąd, ni zowąd zacząłem śledzić rozwój takich potęg jak armeński klub Mika Asztakar, czy albański Besa Kavaje. Im głębiej sięgam, tym bardziej interesujące mi się to wydaje (myślicie sobie: jak coroczne śledzenie wylewanego przez piłkarzy B36 Torshavn - Wyspy Owcze - potu i ich postępu może być i n t e r e s u j ą c e?). Tego samego dnia - to był mój dzień wolny, zresztą wolnych dni mam teraz mnóstwo, pracuję średnio 20 godzin w tygodniu i przymieram przez to głodem - miałem jechać do centrum miasta, by w londyńskim Montmartre - artystycznej dzielnicy Brick Lane, szukać inspiracji do pisania zaczętej książki lub - jeśli to nie wyjdzie - tylko opowiadania. Brawo Przemek. Znów nie wyszło.

W całej tej mojej na nowo odkrytej futbolowej szajbie, której sprzyja wyjazd Karoliny na festiwal w Gdyni i fakt, że przez 10 dni mogę być tak nudny jak tylko zechcę, słońce ciemnymi chmurzyskami przysłania obawa, że przy niekorzystnym zbiegu okoliczności – jak brak miejsc wolnych – mogę jesienią przecież nie zacząć studiów w „szarej Warszawie”, i że wszystko – całą tą pasję - chuj strzeli, oraz – prawda to odkryta niedawno śledząc artykuły wysłanników polskich gazet sportowych –, że by mieć szansę w tej dziedzinie lepiej zarabiać i być gdzieś wysyłanym, potrzebuję więcej języków obcych; takich jak niemiecki, rosyjski, hiszpański, portugalski (te najlepiej). Prawda bolesna, gdy pierwszym językiem jest tak bezużyteczny w świecie futbolu język jak polski, a drugi, przez dwa lata podreperowany, choć oficjalny Europejskiej Unii Piłkarskiej i z łatwością zbliżoną do czytania po polsku ułatwia dziś pozyskiwanie anegdot z takich cennych skarbników wiedzy piłkarskiej jak magazyn World Soccer, uefowski Champions, czy Four-Four-Two, to nie pomógłby on ani o jotę w przeprowadzaniu wywiadach z zawodnikami latynoskimi i rzadko kiedy z tymi ze Wschodu. Angielski nie pomaga aż tak, tym bardziej, że gdy polski dziennikarz sportowy zostaje wysyłany za granicę w celu zrobienia reportażu kierunkiem rzadko kiedy są Wyspy. Nie wspominajmy o Irlandii, USA, czy Australii. Tu nie trafiłem.

Trzecia obawa, jeśli uda się stąd wyjechać, jest taka, myślałem dziś o tym siedząc na kawie w Caffe Nero, że będę musiał tu wrócić, że tam nie wyjdzie, finansowo coś się spierdoli, marzenia pozostaną marzeniami, a ja będę musiał studiować w Anglii, starać się po nich o pracę w biurze, agencji nieruchomości, klepać wciąż codziennie przez kolejnych kilka lat angielski, ożenić się z Zohrą, wynająć mieszkanie z kontraktem podpisanym na rok i poznać swoich sąsiadów.

Wszystko to nic, wczoraj w pubie flirtowała ze mną piękna długonoga blondynka, figura tenisistki, takiej Szarapowej, a twarz niemal Any Claudii Talancon. Wciąż nie wiem, jak do tego doszło. Michał Litwin miał rację, praca w barze ma swoje uroki.

Na dziś koniec przemkowego pierdolenia.

Wednesday 18 June 2008

Spierdalam stąd. W dwie i pół godziny lotu przeniosę się o 20 lat do przodu. Czas zostawić upośledzoną Galicję, cofniętą w rozwoju w stosunku do świata zachodniego o 40 lat, szary Kraków, smutną Warszawę wydającą mi się być wciąż zawieszoną gdzieś w latach 80. u szczytu panowania komunistów, tą charakterystyczną tandetę polskich reklam rozwiniętych na kilka kilometrów przed stolicą, nieuporządkowane, odrapane bloki, chaotyczną architekturę, jeśli nawet nie szarą to - by pokazać, że nie jest tak szaro - tak kolorową, że aż pstrokatą, walącą po ryju jak neony na Dworcu Centralnym i budzący mnie w autobusie do stolicy polski, kiczowaty puszczany przez RMF pop.

Warszawa i Kraków to tylko 20-30 lat wstecz, miasteczka i wsie, które widziałem po drodze, to już jednak cywilizacyjny skok wstecz do czasów Gomułki. Mojemu powrotowi towarzyszy smutek. Polska to kiczowaty kraj zbudowany przez komunistów.

Wednesday 28 May 2008

Ignorowany przez nieosiągalną dla wszystkich, zajętą swoim teatrem i sztuką, delikatną jak aksamit, wrażliwą, wykształconą, artystyczną dziwkę Evelyn, rozłożony na łopatki piątkową z nieznajomym randką Karoliny, płytki ja, nie mający pojęcia o kulturze wyższej, myśląc o sobie źle, popijałem cidera.

Nadeszła wtedy ów myśl. Praktyka picia przed, w pracy i po niej jest bardziej pociągająca niż jakakolwiek dziwka. Przelawszy cidera do maskującej zawartość butelki, w sobotę zaczynam w życiu nowy etap. Może wyrzucą mnie z pracy. Może chociaż czas minie szybciej.

W rozmowie telefonicznej, wciąż o dziwce myśląc, do Eylen z Bogoty ‘hi, Evelyn’ wymamrotałem. Eylen w czwartek to ostatnia na uratowanie twarzy szansa. Haust cidera. Dwunastego czerwca ląduję w Rzeszowie. Podchmielony wymamrotałem amen.

Thursday 1 May 2008

Gdy w ostatniej minucie dogrywki kibic Liverpoolu wrzasnął do celebrującego zwycięstwo 3:2 kibica Chelsea „shut your cunt” (zamknij swoją cipę, w wolnym tłumaczeniu, dodam, że ów był jednak mężczyzną), w pubie nie zaczęła się bójka – po prostu wszyscy wybuchliśmy śmiechem. Na obszarze kilkunastu metrów kwadratowych siedzieli koło siebie kibice Chelsea i Scousersi, a w żółtych koszulkach Arsenalu również przygaszeni ćwierćfinałową porażką kibice Kanonierów. Były wyzwiska, wrzeszczeliśmy „fuck the Scousers”, było głośno, ale nikt się nie prał, nikt nie musiał wychodzić na zewnątrz. Wszystko z humorem.

Wspaniałość angielskiej kultury futbolowej to cudo, unikat. To wraz z nowym, wypracowanym przez angielskie kluby stylem gry, narzuceniem zabójczego dla rywala tempa gry, przywraca angielskim klubom po 20 latach świetność. Przy tym nie ma już ‘górnej piłki’ z lat 80. i burd na stadionach i w pubach. W roku 2008, wydaje się, angielski futbol odjeżdża hiszpańskiemu i włoskiemu na jedną długość.

Wszystko fajnie, tylko, że to powód niewystarczający, by nie wracać. Muszę na połowę sierpnia odłożyć jakieś pieniądze i na starcie nowego sezonu Premiership spróbować się wcisnąć na domowy mecz Arsenalu czy Chelsea i jakiegoś londyńskiego klubu z niższej ligi, mój trop to The Den i Millwall.

Tak czy owak, fuck the Scousers!

Sunday 27 April 2008

W środowy wieczór tuż po wyjściu z pubu, w którym obejrzałem mecz Barcelony z Manchesterem United znów mi odbiło. Mimo, że nie sprawdziły się moje naiwne oczekiwania obejrzenia najlepszego meczu w życiu, to gra trójkąta środkowych pomocników katalońskiego giganta, Deco – Iniesta – Xavi, wywołała we mnie niedopisania potrzebę... dziecięcego wyjścia na plac zabaw i grania w piłkę. Zgłupiałem?

Zapomniana radość z kopania futbolówki po przeczytaniu nazajutrz po meczu artykułu w oficjalnym magazynie UEFA "Champions" o młodzieńczych latach Cristiano Ronaldo w Madeirze i Lizbonie, zamieniła się w ciąg zadawanych sobie pytań, co by było gdyby. Co by było gdybym urodził się w innej części świata, Lizbonie albo Amsterdamie, i w wieku 8 czy 9 lat miał możliwość przez mających na tyle oleju w głowie rodziców zostać zapisanym do szkółki piłkarskiej Sportingu lub Ajaxu. Czy szarżowałbym teraz na skrzydle po europejskich boiskach, czy raczej w środku boiska stopował akcje rywali, by potem leciutkim, pełnym erudycji i finezji podcięciem futbolówki rozpocząć akcję ofensywną? Czy może byłbym nieokrzesanym, długowłosym, cienkim jak patyk bramkarzem rezerw Ajaxu?

Gry katalońskiego trójkąta pozwoliła mi uwolnić w sobie mnóstwo marzeń, przeniosła mnie znów na boisko „na Górnika” w Tarnobrzegu i pozwoliła marzyć o tych najwspanialszych w życiu chwilach, jak minięcie zwodem kilku kumpli i oddanie technicznego strzału, po którym wzięty spod klatki bloku numer pięć bramkarz źle obliczył trajektorie lotu futbolówki, dzięki czemu ta mogła z sykiem wpaść do siatki. A właściwie energicznie odbić się od stojących za bramką metalowych prętów. W życiu najlepsze rzeczy są za darmo.

Mogę też bez obaw (?) o wyśmianie dodać, że gdy pod nieobecność Karoliny siedzę na dachu mieszkania w północnym Londynie – wychodzę na nie przez małe okienko w łazience – i patrząc w niebo marzę o karierze szalonego lewoskrzydłowego, to myślę o kupnie szkieł kontaktowych, by już w Polsce, gdziekolwiek bym nie mieszkał, zapisać się do jakiegoś, choćby, B- klasowego klubu. Wiem, wiem. Im starszy, tym głupszy. Wiesia, już schodzę z dachu.

Tuesday 22 April 2008

Towarzyszył mi tego dnia smutek. W ciszy, którą zagłuszał jedynie dźwięk pikowanych przez pakistańską sprzedawczynię produktów, dało się wyczuć zbiorową mizerię imigrantów z całego świata. Nikt się nie odzywał, nikt nie tętnił życiem. Wszyscy przyszliśmy zrobić tanie zakupy, patrzeć się po swoich butach i uciec do domu, by korzystać z ostatnich wolnych od pracy godzin.

Nalepkę „Polish bread” na chlebie chowam pod kurtką. Gdy na skrzyżowaniu młoda dziewczyna patrzy na to, co jem, opakowanie bułki z napisem „Polish” odwracam na drugą stronę. Cichaczem, z ukrycia, po przygotowaniu akcji bojowej - w tym założeniu kaptura i wbiciu się w tłum - na skrzyżowaniu w centrum Londynu sięgam po polską gazetę. Do autobusu wsiadam z nią zwinięta już w rulonik, tak by nikt nie zdołał rozpoznać nie tylko mojego pochodzenia, ale i bycia obcokrajowcem. Ta choroba towarzyszy mi od pewnego czasu. Dotykała szczególnie na Wyspach prześladowanych po wojnie Irlandczyków, którzy – jak wynikało z opowieści starszej irlandzkiej kobiety zajmującą mnie kiedyś rozmową w autobusie w Nottingham - nie odzywali się do nikogo w miejscach publicznych. Najwyżej mruczeli lub przytakiwali głową. Mimo, że w XXI wieku na prześladowania w cywilizowanych krajach miejsca nie ma, to zaczyna doskwierać mi myśl, że za moimi plecami ludzie myślą, co innego.

Emigracja gdziekolwiek by nie była ma to do siebie, że każdy zaczyna od dna i jest zapychaczem dziur. Ja zapychanie dziur zacząłem najniżej i wciąż je - tym razem trochę wyżej, jako barman – zapycham. Jestem wciąż obywatelem drugiej kategorii, mimo, że nastoletnim Anglikom odbieram godziny w pracy i czuję tego narastającą presję (pamiętacie rywalizację Dudka z Kirlandem w Liverpoolu? już rozumiem, co to znaczy; Dudek był jednak obywatelem pierwszej kategorii). To wszystko było, jest i będzie oczywiste, ale zacząłem myśleć trochę inaczej, że nie tylko jestem zapychaczem dziur, ale i w najgorszej konfiguracji, bo Polakiem.

Dał mi to wyraźnie do zrozumienia 33-letni londyński cieśla, który pewnego dnia opierając się o bar mojego pubu, zabawnie konwersował ze swoim nigeryjskim przyjacielem i popijał Stelle Artois. Mimo, że wraz z Nigeryjczykiem zrywaliśmy tego dnia boki z cieśli i faktu, że zarabia mniej przez, wskazując na mnie tu krzyknął, „nich!”, i polskie praktyki zaniżania cen usług, to po kilku dniach doszło do mnie, że podświadomie częściej niż rzadziej chowam swoją polskości, jak gdybym chował kryminalne wykroczenia z przeszłości.

Uprawiam, więc sztuki kamuflażu przed tubylcami coraz gorzej myśląc o swojej ojczyźnie i zapominając o jej pozytywach. Rozwijam metody udawania, w tym także przed innymi obcokrajowcami, że jestem u siebie. Szukam pocieszeń w pochodzeniu z Unii Europejskiej (cóż, że z najbiedniejszego jego regionu) i wyższości tego faktu nad przynależnością do kontynentu afrykańskiego czy azjatyckiego, ale to nie zmienia nic – i tak jestem obcokrajowcem, co gorsza z kraju, który przeprowadził na to miejsce milionowy desant.

Pozostaje złośliwa satysfakcja z faktu zaistnienia w zbiorowej świadomości Brytyjczyków, odciśnięcia piętna na ich sposobie myślenia, i to na tyle, że słowo „Polish” w społecznym obiegu ma już prawdopodobnie nowe, ukryte znaczenia; nie wspominam o wstawce „all these fucking Polish” oczywiście - chyba, że to nowy idiom i znaczy „miałem zły dzień” - którą w rozmowach opierających się o bar ludzi słyszę przynajmniej raz dziennie. Zaistnieliśmy na dziesiątki lat, i nie ważne, że Cześkami. Good on Poles!

Saturday 5 April 2008

Po trzydziestu minutach pracy w głowie pojawia się chmurka: mam już dwa pięćdziesiąt. Po kwadransie: kolejny funt dwadzieścia pięć. Po wejściu do kuchni spojrzenie na polskiego pomywacza garów. Tegoż z miną „ja pierdolę” przewrót oczami. Ja połażę w tę i z powrotem. W kółko. Zmęczone spojrzenie na wiszący w kuchni zegar. Kolejny funt dwadzieścia pięć i już mam pięć.

Pięć to jedna szesnasta sumy, co tydzień potrzebnej do uiszczenia opłaty za pokój. Kolejnych pięć godzin i mam na bardzo, bardzo marne życie. Ale przecież po kwadransie kolejny funt dwadzieścia pięć. W sieci gastro pubów na poziomie, ale nie pozbawionej delikatnego elementu żularskiego, zwanymi Harvester, pracuję od jakiegoś czasu jako barman; czasem pomagam w restauracji. 50-letnie Krysie, kelnerki z Kaprysu. Starzy 40-letni łysiejący kelnerzy, włoski gej Alfie, który chce mnie zerżnąć. Guillehermo z Urugwaju żyjący z napiwków i bycia miłym. Georgi z bułgarskiego miasteczka utrzymujący pracą kelnera żonę i dziecko. Młode, pyskate Angielki bez biustu, cwaniakujący chodzeniem do angielskiego college’u śmierdzący nastoletni Samir z Albanii. Nick, stały klient, niepozbawiony wdzięku starszawy facet, w przeszłości kibic Chelsea, jednak – jak podkreśla - do momentu, gdy „to wszystko zaczęło się dla pieniędzy”. Co wieczór polewam mu tyle podwójnych miarek Bells’a aż upierdolony majaczy, że dziesięć dni temu w Paryżu kapitanem reprezentacji Anglii był Thierry Henry, a jej trenerem Murzyn.

A jednak jest mi smutno, że nie robię nic kreatywnego, że gdy byłem nastolatkiem nikt nie umiał mi doradzić, ukierunkować na robienie tego, co lubię i na naukę jakiegokolwiek języka (na tyle, na ile Polska mówiąca po polsku może w nauce jakiegokolwiek innego języka pomóc). Nienawidzę polskiego systemu edukacji, który w żaden sposób nie zmusza do ukierunkowania. Przez ten system musiałem odcierpieć swoje zastanawiając się, co chcę robić.

Gdy pracuję w barze w tym oddalonym od domu jedynie o 4 minuty 20 sekund piechotą gastro pubie, czas, bywa, mija szybko i przyjemnie. Ale chwilę spędzane przynajmniej raz w tygodniu w restauracyjnej jego części na bieganiu ze szmatką, sztućcami i zbieraniu talerzy ze stołów spędzają mi sen z powiek. Po kilku godzinach przestaje już liczyć minuty, kwadranse, godziny. Jest mi wszystko jedno, wpadam w trans. Nie odzywam się do nikogo i chodzę myśląc, że jeśli jakakolwiek edukacja ma czemuś służyć, to tylko unikaniu takich zajęć. Bardziej niż na spędzaniu czasu w najlepszym środowisku dla rozwijania zaskakująco po liceum odkrytego hobby, zaczyna mi zależeć na dostrzeżeniu końca zarabiania na siebie w ten sposób. Dotychczas koniec był bardzo mglisty, a meta niewidoczna. Jednak dziś wywieszam białą flagę.

Dziś nic mnie już bardziej nie interesuje - żadne phrasal verby, żadne kolumbijskie biusty - niż dążenie do tego, by spędzanie czterdziestu godzin tygodniowo (ze stu sześćdziesięciu ośmiu) kończyło się jakimś kreatywnym osiągnięciem. Nie zniosę kolejnego roku zapierdalania tylko dla samych pieniędzy i uczenia się języka. Czuję marazm.

Zacząłem sobie pozwalać mieć dosyć w połowie marca, gdy rozmowy w autobusie 27. z kolumbijską koleżanką ze szkoły, Eylen, przestawiły mi w głowie priorytety. Mail od Michała – dziękuje- też dołożył swoje. Popchnęło mnie to wszystko do zadania sobie pytania, po co zmierzam do niekonkretnych studiów w Anglii, których jedynym rezultatem byłaby biegłość w języku i wokół obecność międzynarodowego towarzystwa. Otoczony ostatnio w szkole twardo zmierzającymi po szczeblach kariery ludźmi – nie pochwalam -, chcącymi w UK skończyć zaczęte w swoich ojczystych krajach inżynierskie, prawnicze, medyczne studia, ja Przemek, szary, 23-letni obywatel tego świata z nieudowodnioną łatką humanisty i nie do wymówienia imieniem, zawyłem jednak: p o c o m i t o w s z y s t k o. Skoro robię to tylko dla samego robienia i udowadniania sobie możliwości wykonania rzeczy tej. Not worth it. Pieprzyć studia.

Doszedłem do wniosku, że nie umiem znaleźć niczego innego, co potrafię robić z większą łatwością niż wychodzi mi przelewanie myśli na papier. Pracując w barze przelewam piwo, jako kelner potykam się o swoje nogi i krawędzie dywanów. Jeśli nie spróbuję z pisaniem o futbolu - docelowo z uwzględnieniem w tle czynnika społeczno-ekonomicznego, felietony a la Rafał Stec z Wyborczej;) -, to nie widzę dla siebie lepszych zajęć na tym świecie. 99% z nich to strata czasu, samobójstwo w wieku 27 lat lub wieczny wyrzut sumienia, że nie spróbowałem.

A czas niestety i tak mija. Zapominam jak się pisze w języku polskim, w rozmowach z Karoliną - jak wujek z Ameryki - wieśniacko wrzucam coraz więcej angielskich wyrażeń, coraz trudniej też byłoby mnie oduczyć złych nawyków w pisaniu, a i o futbolu, mieszkając z grubsza już trzeci sezon piłkarski poza Polską, wiem – za wyjątkiem lig angielskich - coraz mniej i mniej. Czytanie World Soccera nie wystarczy, życie pochłania zbyt wiele czasu. Wkrótce jedyne, co będę w stanie robić, to potykać się o dywany. We wrześniu albo nigdy.

Zarobić na egzaminy językowe (nie jadę na Heinekena, sorry chaps, jaki Heineken, w tej chwili jestem takim biedakiem – szkoła zrujnowała mnie finansowo – że doszło do tego, że na śniadanie i obiad kupowałem cztery snickersy za zebrane z dywanu drobniaki. tak. tak).
Te – jeśli nawias powyżej wytrącił was z równowagi, dodam, że chodziło o egzaminy - odpowiednio zdać.
W wakacje odłożyć pieniądze.
Przewieźć 20 kilo nadbagażu.
Warszawa.
(Ile kosztują mieszkania w Warszawie?)

A za dziesięć lat zamiast Dariusza Kurowskiego będę pisać do World Soccera co miesięczne relacje z Polski…


(albo pisać o trzecioligowych występach piłkarzy Hutnika Warszawa)


PS. Lpool scum.

Wednesday 5 March 2008

Wyobrażałem sobie, że taka beznadzieja towarzyszy w Polsce z zarobkami pozwalającymi na – jeśli – przetrwanie, zmuszającymi do ciułania, martwienia się i liczenia pieniędzy. Przez tydzień moja beznadzieja polegała jeszcze na spędzaniu dni w autobusach i metrze, wracaniu do domu o czwartej rano, próbach odsypiania po szkole (powrót 1,5 godziny do mieszkania w Mill Hill, odsypianie: 1 godzina, powrót w dosłownie to samo miejsce na Bayswater: 1,5 godziny), by o 20, kilkaset jardów od miejsca w którym jest szkoła, zacząć pracę w cocktail barze, największej spelunie Londynu. Tak kretyńskiego stylu życia jeszcze nie prowadziłem.

O 3:57 nad ranem zastanawiałem się po co mi cały ten Londyn, samodzielność, ból, samotność, kanapki z Subwaya, bezsensowne próby złapania pracy na chwilę, styl życia bezdomnego, brak snu, przyjaźń z kierowcami autobusów, na śniadanie snickers duo; utrzymywania olbrzymiego pokoju, w którym nie bywam, potęgujący się z każdym dniem w nim bałagan, gdzie pięć minut zajmowało mi odnalezienie dopiero, co odłożonych kluczy. Maszerowałem kilka miesięcy temu po nocach przez łąki angielskiej wsi nieopodal Castle Donington. Cierpiąc zarabiałem na kolejne cierpienie. Nic nie nauczyło mnie tak charakteru, jak ta emigracja.

Udało się wszystko chwilowo wyprostować – zastrzyk luzu - dzięki pożyczce od rodziców, która pozwala mi na dokończenie w tak idiotycznym miejscu wybranej szkoły (wybór Przemysława, to pojęcie wchodzi do społecznego użycia obok czynu Prometeusza, współczynnika Zdzisława czy winkielredyzmu; tu jako idiotyczna decyzja). Mogłem więc rzucić pracę barmana na lewo w The Beachcomber na ulicy 88 Queensway na Bayswater - bez jaj, jesteście w Londynie, zgooglujcie i spróbujcie tam dotrzeć, najbardziej tandetny klub jaki w życiu widziałem, małe drzwi wejściowe, toalety Polska z lat 60., Dworzec Główny, zapadające się poklejone taśmą wiklinowe siedzenia wewnątrz, poszarpany parkiet. To była praca, która wydawała się zbawieniem i przyjemnością, gdyby patrzeć jedynie na fakt stania za barem i robienia koktajli, drinków, otwierania piw, nalewania wina, a okazała się przekleństwem, nie tylko ze względu na nieprzytomność dzień po w czasie zajęć, ale i osobę właściciela, 80-letniego egipskiego faszysty, dziś milionera, byłego generała armii egipskiej walczącej w 1967 w wojnie sześciodniowej z Izraelem, który swoją otwartą w 1988 spelunę wydaje się mieć tylko po to, by móc wciąż dowodzić, wyklinać, przypierdalać się do każdego nie wysuszonego centymetra podłogi, pyłka kurzu. W kuchni mnóstwo pudełeczek – do naszych obowiązków należało czyszczenie tego ówna, które nikt nie wiedział po co – na wypadek wojny? – generał trzymał. Było tam wszystko, słoiczki, stare tasiemki, zakrętki; takich ilości niepotrzebnych rzeczy nie widziałem. A tymczasem za plecami stał wieczny grymas twarzy, kontrolujący w zielonym sweterku wszystko pan w okularach.

Ponieważ praca okazała się na lewo – chwilę po rozejrzeniu się po tym miejscu wiedziałem, że tu podatku się nie płaci – by dostać swoją pulę trzeba było prawdopodobnie przepracować cały tydzień do wypłaty w sobotę – kto wszedł w to gówno, musiał tam już zostać, przeczekać obelgi, starego skurwysyna ignorować, jego popychanie, skrzywiony ryj, przygarbienie, wieczny nadzór, niezadowolenie; postać egipskiego skurwysyna siedziała w kącie naprzeciwko baru od 23 do zamknięcia o 2 lub 3. Stamtąd obserwował, co się działo. Gdy coś było nie tak, wstawał i opierdalał przy klientach, rzucając kurwami; dla niego wszystko miało nazwy „crab”, „shit”, „fuck”. Walczył w swojej wojnie o wszystko, z oszczędności o dawanie klientom, gdy prosili o kartkę papieru, nierówno powycinanych z drugiej strony zapisanych karteczek, jak i z rządzy zarobienia kilku kolejnych funtów o obciążanie ludzi opłatą za wodę z kranu.

Mało powiedziane, nie dostawaliśmy tylko my, ale od czasu do czasu i klienci. To też spotkało atrakcyjną Katalonkę z Barcelony; „atrakcyjną” - to jeszcze większy absurd tego miejsca, co wieczór było kilka ładnych dziewczyn, nie mogłem uwierzyć, że ładni ludzie chcieli tam przebywać; że nie trafiali tam tylko zabłąkani nietrzeźwi Anglicy, wąsaci Arabowie, polscy kierowcy, ale i grupy turystów z Danii, Szwecji, Hiszpanii; sam wstydziłem się jak cholera swojej obecności w tym miejscu i dostosowanej na zasadzie egipskiego kontrastu białej zniszczonej koszulki z napisem Beachcomber - tandetny rysunek plaży i palm- z czarnymi spodniami. Gdy Katalonka chciała wódki nalanej wprost z butelki, a nie przez miarki została przez Mustafę – doskok z kąta - poczęstowana emocjonalnym „fuck you”; innym razem na widok powracających po zapaleniu na zewnątrz papierosa dwóch kobiet, sir Mustafa nie wiadomo czemu, rzucił ze swojego stolika w kierunku jednej z nich „cunt!” – dodam, to największa obelga jaką może w tym kraju otrzymać kobieta. Przyjemniaczek. Mieliśmy tylko nadzieję, że nie umrze do soboty i pieniądze dostaniemy.

One nie były wielkie - ale że nie było nic lepszego… - staruch płacił tylko 27 funtów za 6 godzin, 4.50 za godzinę. Do momentu, gdy o 23 przychodził z poddasza nad klubem, gdzie mieszkał, nic tak naprawdę się nie działo, często poza puszczającym muzykę sam dla siebie kurdyjskim dj-em (albo irańskim, jeden chuj) nie było zupełnie nikogo - nie robiliśmy nic. Każdego dnia towarzyszyło mi więc przekonanie, że Mustafa zamknie swój klub i nie dostaniemy pieniędzy. Wtedy jednak kazał nam wypieprzać na ulicę z ulotkami i zachęcać ludzi do przyjścia (kurwa mać, do klubu, który puszcza rumuńskie hity z wakacji 2004??? Sentyment do poznania Karoliny w podobnych okolicznościach, gdy pewna podkarpacka miejscowość trzęsła się cztery lata temu od rumuńskich przebojów, to jednak zdecydowanie za mało). Nigeryjczyk Emmanuel szedł na 20 minut do swojego hostelu, ja na zakupy do Tesco. Wracaliśmy i jakimś cudem wszystko się rozkręcało. Wtedy Gunay, przystojny 25-letni Turek, menago tej pseudo knajpy, w dzień architekt, w nocy na lewo barman – altogether, 70 godzin pracy tygodniowo, to takie tureckie – dziewczyna Polka studiująca w Poznaniu i mimo to – to takie tureckie - całowanie się w czasie przerwy w pracy z pijaną Hiszpanką, miał już pełne ręce roboty przy mieszaniu soków, wódek, lodu, toników. I tak to wyglądało przez tydzień. Przetrwałem razem z Emanuelem – cztery dni zajęło mi zrozumienie co Emmanuel w swoim afrykańskim twangu do mnie mówi - tylko dzięki robieniu sobie jaj z każdego gestu Mustafy; jego teksty weszły do na zawsze kanonu naszego słownictwa (can you please fucking squeeze this crab, sir? - o wyciśnięciu mokrej szmatki)

Do soboty jednak tam nie wytrwałem. Dostałem pieniądze już w piątek. Cisnąłem koszulką w podłogę i wyrzuciłem chamowi wszystko. To był Blitzkrieg, którego wygadany, stary kutas zupełnie się nie spodziewał. Nie przyzwyczajony do słuchania podniesionego głosu zamknął się i tylko słuchał. Nie wspomniałem tylko o porażkach Egiptu na froncie z Izraelem. A gdy na koniec wypaliłem, że może już iść na górę do siebie i swobodnie walić konia, generał zatoczył się i schował w magazynie. Zza zamkniętych drzwi bunkra próbował rzucać po polsku kurwami mać. Jedno jest pewne, ja tam wstępu już nie mam. Wy jeszcze możecie spróbować.

The Beachcomber, 88 Queensway, Bayswater, Londyn. Zapraszam.


(Milan - Arsenal 0:2!!!)

Friday 22 February 2008

Radość, czy nawet tylko neutralne oczekiwanie na to, co przyniesie przyszłość po nie żeby tylko delikatnym daniu mi do zrozumienia w Costa Coffee bym już nie wracał i nie prosił o godziny, zamieniła się w przeszytą niepokojem obawę. O tak.

Na dodatek wykazuję słabnące - zdobywszy już schemat przygotowania do ielts’a - zainteresowanie zajęciami, rosnącą frustrację spędzaniem czterech godzin dziennie w autobusie/na przystankach; na dodatek ludzie nie rozumieją moich żartów. Ale najgorzej jednak z pracą. Bo skoro mam problemy z pogodzeniem dziesięciu tygodni głupiego kursu i uczestnictwa w zajęciach z wepchnięciem tygodniowo 28-30-stu godzin pracy w lukę 7 rano – 11/11:30 i 15:30/16:00 do kiedy bądź (+ w wolne weekendy ile się da), to jak sobie to wyobrażam przez 4 lata studiów? To mnie dręczy. Nawet nie cipki. Nie teraz. Tydzień pełen frustracji.

Bo mimo posiadania w czasie studiów zniżek, wydatków na komunikacje rzędu jedynie 10 funtów tygodniowo (zamiast obecnych 25-28, o tak) i możliwości znalezienia sobie pokoju-nory do spółki z kimś być może normalnym za niechby jedyne 65 funtów, to przynajmniej jeśli idzie o Londyn, studiowanie simply ain’t gonna happen. A ja właśnie się uparłem na Londyn.

To stand a chance of doing so zamiast próby zostania niepotrzebnym recepcjonistą za najniższą stawkę, ochotniczym za darmo pracownikiem małego biura czy part-time słabo opłacanym, podrzędnym tłumaczem, muszę skoncentrować się na zbieraniu doświadczeń w pracach, które oferują elastyczniejsze do zajęć godziny - typu bar/waiting staff - i zastąpić je udawanymi pozycjami w CV z Polski, z którymi nikt mnie tu nigdzie nie weźmie. Kolejny mus to odłożenie przynajmniej 2000 funtów na czarną godzinę na okres studiów, by w przypadku utraty pracy nie utonąć, a przede wszystkim wiedzieć, że mogę wyluzować/po prostu zachorować, nie musząc na antybiotykach iść do pracy i - nie ważna gorączka - zasuwać tam szorując szczotką podłogę z prędkością 75 km/h; przy piekielnym bólu gardła wrzeszczeć medium-decaf-skinny-late-take-away-please, czy biegać na zewnątrz ze ścierką w krótkim rękawie przy odsłoniętym chorym gardle i wiejącym zimnym wietrze przecierając upierdolone stoliki. Można by też pomyśleć o poproszeniu na przyszłość o pomoc rodziców, tak by dorzucali wtedy chociaż 100 funtów miesięcznie, co stanowiłoby 1/5 budżetu. To są trzy sprawy.

Akcja pod tytułem idę na studia w Anglii wymyślona dokładnie dwa lata temu w czasie mojego pierwszego prawdziwego gap yearu, który glamoursly spędziłem otwierając pudełka w magazynie, to nie tylko język i potrzeba zdania IELTS na minimum 6.5, czy podjęcie jebanej decyzji co w końcu zamierzam studiować (ostatni wymysł: mieszanka geografii, politologii i języków), ale i sporo pracy logistycznej, przygotowań i kombinowania w dobrym stylu Michała Litwina. Im prędzej się z tym wszystkim uporam i zamknę ten etap - pewnie nie przed EURO 2012 we Włoszech - tym szybciej ze Zdzisławem jedziemy na dupy na Barbados.

Nie myślcie jeszcze o opalonych, naoliwionych, tak ładnie uśmiechających się do słońca czekoladowych pośladkach. Wracamy do rzeczywistości.

Gdy dwa miesiące temu przyjeżdżałem do Londynu miałem na koncie 2300 funtów. Po zapłaceniu jutro dwutygodniowego czynszu będę dysponować 170.

Co się stanie z Przemkiem? Czy zginie? A może przeżyje? Porzuci szkołę na rzecz przeżycia? Czy Bóg istnieje? Czy będzie mógł dalej jeść rybę z warzywami na obiad? Czy problem palestyński kiedyś się skończy? Na te i inne pytania odpowiem za tydzień.

Z szacunku dla czytelnika, na dodatek pod tak chujową notką, chciałbym rozwiązać konkurs a właściwie skopiować to, co napisałem na blogu Olki pod jej notką o Zosi. „Turczynka to wiesniara, Francuzka jest debilka, Brazylijka zniknela, a by uniknac calkowitej porazki przedsiewziecia mojego dokoptowalem Kolumbijke 1 i Kolumbijke 2. 1 okazala sie miec chlopaka; Kolumbijka 2 jest zbyt niska i nigdy slyszala o Monty Pythonie!" Tak więc przepraszam, następnym razem nim rozpiszę konkurs wcześniej pokuszę się o wstepną selekcję;)

Sunday 17 February 2008

Faktycznie na Baker Street robi się cieplej, pomyślałem wysiadając z autobusu 113. Ogrzany najwyższym stężeniem dwutlenku węgla w najbardziej zanieczyszczonym europejskim mieście, cieszyłem się wyższą niż w piątej strefie temperaturą.

Zamiast ulicy Baker Street, która na moim ulubionym londyńskim skrzyżowaniu pięknie przecina się z Marylebone i znajdujących się na niej wszystkich londyńskich symboli w rodzaju Muzeum Sherlocka Holmesa czy Madame Tussaud, czy, no cóż trochę gdzie indziej, Big Bena, do wyrzygania ciekawych i tak oczywistych jak Pałac Kultury dla warszawiaków czy Kaprys dla tarnobrzeżan, polecałbym spacer po Camden Town, miejscu, w którym pracuje. Nigdy wcześniej nie widziałem takiego natężenia dziwaków przeróżnej maści od agresywnych do pozytywnie nastawionych (typ jamajski), grzecznych zagadujących bezdomnych (Maybe Big Issue?), gadających do siebie ludzi, modlącego się Żyda w jarmułce z logo Manchesteru United na jej czubku; oni wszyscy wymiksowani z ciekawie ubranym wlokącym się w przeróżne strony pokoleniem indie i biegnącymi na metro do city nudnymi pracownikami biur. W tle Koko i bliskość zanieczyszczeń pierwszej strefy.

Siedziałem naprzeciw Koko w czasie przerwy w pracy kilkadziesiąt-od-zmroku-zrobionych-kaw-później. - What’s on the news today? – zapytał przechodzący weirdo, uchyliłem w jego kierunku pierwszą stronę darmowej thelondonpaper. - 80ft plunge of drunken ‘superman’ – odpowiedział sobie czytając na głos tytuł artykułu. - Not that bad, man, not that bad, it’s not terror or something – wymruczał śmiejąc się szaleńczo i już po chwili nie zwracając na mnie uwagi posunął dalej szukać nowego przyjaciela. Skrzywiłem się, patrząc w dal próbowalem go zrozumieć. Zagłębiłem się ponownie w czytanie artykułu o rasizmie w świecie mody aż przerwała mi niespełna rozumu starsza kobieta, atakująca zza gazety moją prywatność pełną dramaturgii uwagą bym uważał na leżący na stoliku telefon i liczył się w każdej chwili z jego kradzieżą („Mind your mobile!”, wykrzyknęła); zobaczyłem jej siwą głowę nad opatrującym artykuł zdjęciem Naomi Cambell, uchyliłem gazetę, głowa zrównała się na wysokości z bajeranckim napisem Koko (Eh? What for? – zapytałem; – People nick mobile phones!; – Yeah, right, thank you).

Są jeszcze inni. Oni okupują, co wieczór stoliki kawiarń i przez dwie godziny potrafią nie zmienić ustawienia głowy i położenia ciała wpatrując się bezmyślnie w lampę kilometr dalej.

Jakby tego było mało, okazało się, że świra mieliśmy też wewnątrz. Któregoś dnia przy kolejce dwudziestu zniecierpliwionych ludzi, pod naporem tłumu i presji Włoch z Sardynii, typ macho, rozpłakał się na oczach wszystkich. Sytuacja była w moim życiu bezprecedensowa. Nigdy wcześniej nie widziałem płaczącego mężczyzny. Dwudziestokilkulatek, a być może już nawet trzydziestolatek, owłosiony, dość niski zazwyczaj wesoły Salvatore zjednujący sobie sympatię ludzi znajomością przynajmniej jednego słowa z prawdopodobnie każdego języka świata i od razu przy tym zniechęcający, bo żadnego z nich nie umie dobrze, w chwili próby pękł. Zrobił kawę, wybuchnął płaczem, uciekł we łzach z baru przy zdezorientowanych ludziach i schował się w przebieralni. Kapitan pierwszy uciekł z tonącego pokładu.

Sytuacja wyglądała dramatycznie; jego zachowanie skłoniło mnie do myśli, że typ na moich oczach umiera; krzyczałem: what’s wrong man? Wykrzywione nogi włoskiego wraka sugerowały poparzenie. „Co jest nie tak z twoimi nogami?” – jego pokrzywione nogi przerażały mnie, były w tym momencie tak dalekie od ludzkiego wzorca. Przerażony pytałem, czemu płacze, co się dzieje z jego rodziną. Chciałem Włocha przytulić, poprzestałem na klepaniu go po plecach. Z nosa lał się potok, z oczu jeszcze więcej. Nie chciał nic mówić. Zataczając się po założeniu kurtki slalomem potykając się o wszystko wybiegł przy ogłupionych ludziach z kawiarni. Po dwudziestu kilku minutach wrócił i udawał, że nic się nie stało. Na jego twarzy znów zagościł uśmiech, dało się czuć skorość do żartów. Spytałem niepewnie, kurwa, stary, co się z tobą stało. Wydukał po chwili „I have problems with myself”. Oho, Camden się udziela, pomyślałem i już nigdy nie pogadaliśmy poważnie.

Każdego wieczoru po 22 czeka mnie nieodłączne świadectwo, że moje życie nabrało rutyny; pierwsze świadectwo daje mi oczywiście rytm wychodzenia z domu o 10 rano, brak obiadu i powrót o 23. Wtedy, po skończeniu pracy, na stacji metra Mornington Crescent czeka na mnie już przywitanie i uśmiech pozytywnego świra siedzącego zawsze (!), gdy tam jestem na ostatnim miejscu drewnianej ławeczki, tuż przy tunelu.

Czarnoskóry świr Bob – bo tak go na cześć Marleya nazwałem - z rastafariańskimi włosami, po latach przypominają raczej klapnięty worek na ziemniaki, generalnie wygląda i zachowuje się jak postać wyjęta z kreskówki, zawsze wita mnie energicznie machając ręką. Nasza znajomość zaczęła się któregoś dnia, gdy powitał mnie machnięciem ręki – odwróciłem się sprawdzając, czy to, aby na pewno do mnie; usiadłem na najbardziej oddalonym od niego miejscu próbując stłumić śmiech, gdy dyskretnie, wciąż bez zmiany mimiki twarzy (przyklejony uśmiech) zapytał „do you have cannabis?”. Każdego dnia, gdy czekajac na metro spoglądam na niego, co minutę czy dwie, Bob wciąż gapi się na mnie z tym samym jakby-dopiero-co-rozbawionym-dobrym-dowcipem-szerokim uśmiechem; po skrzyżowaniu naszych spojrzen wybucha radośnie w przypływie głupawki.

Aż postanowiłem nawiązać z nim kontakt. Zacząłem się z nim bawić - dzielą nas cztery miejsca na ławce - i gdy on zaczyna uprawiać swoje tupanie nogami w rytm jakiejś piosenki, ja tupię swoimi, ku radości i spazmatycznym napadom jego cichego właściwie nie słyszalnego śmiechu. Jeśli myślicie, że macha każdemu i mnie nie rozpoznaje, to się mylicie. Kiedy któregoś dnia wracałem wcześniej i stacja wypełniona była ludźmi, on z daleko wyłapał mnie z tłumu i częstował swoimi pozdrowieniami, pustym śmiechem i dziecięcą radością, że w końcu spotkał kogoś, kogo zna. Chciałbym wiedzieć ile ten człowiek w życiu wypalił trawy. Szczytem było rozpoznanie mnie, gdy w ścisku tłumu wracających z City urzędników stałem trzymając się żółtej rurki już w powoli rozpędzającym się metrze i otrzymanie zza szyby kolejnych energicznych machnięć ręką, czemu znów towarzyszyła ta jego spektakularna figlarska radość z rozpoznania mnie. Ale przyjaciel, kurwa mać, pomyślałem śmiejąc się w obecności ludzi, którzy na kontach mają tyle funtów, ile Bob w życiu wypalił skrętów.

Ostatnio zacząłem się jednak delikatnie przed Bobem chować. Wracam do domu nie tylko zmęczony rywalizacją z pragnącymi uczynić mopowanie podłogi olimpijską konkurencją Pakistańczykami i Bangladeszami, ale i w coraz bardziej psychicznym nastroju i rosnącym przekonaniu, że to może ze mną, a nie ludźmi, których na ulicach Camden Town spotykam, jest coś nie tak. Jeszcze niepokojący, wywołujący ból brzucha powiew wiatru w metrze. Pół godziny stukotu, patrzenia w podłogę i wracania do dzieciństwa w zabitym ciszą pełnym ludzi przedziale londyńskiego metra.




PS. Od poniedzialku kiedy mialem wrzucic ta notke wiele sie zmienilo. Pozbyli sie mnie z pracy. Salvatore zwolnil sie sam. Bob zniknal. A Londyn juz nigdy nie bedzie taki sam.

Saturday 26 January 2008

Wybór jest taki: Francuzka z Lille, Turczynka ze Stambułu lub Brazylijka z Recife. W ciągu kilku dni wszystkie pojawiły się w życiu Przemka.

FRENCH DELIGHT

Pierwsza jest młoda, rocznik 1986, poznana w nowej pracy - jebana Costa Coffee naprzeciwko Koko w Camden Town; w tym kraju jedyny obok Starbucksa Coffee liczący się rywal mojego starego Caffe Nero – znów robie w tym samym gównie. Chloé to bardzo wysoka, min. 180 cm, wąska, zdecydowanie fuckable i bend-overable, z cudownym francuskim akcentem, który jednak zniekształca jej i tak płytki angielski do roli nie do końca drożnego środka komunikacji. Dla mnie, cóż, to jednak nie do końca ważne; nie ważne jaka jest, jakim mówi angielskim, tak długo jak mówi po francusku, który powoduje, że takie angielskie „fuck” wymawia jak słowo modlitwy. Nie wiem o niej nic więcej, poprzestajemy na nauce języka francuskiego i śmianiu się z moich wygłupów, w tym prób odtworzenia francuskiej intonacji zdania; w pracy nie ma czasu na wiele więcej. Stres związany z pracą w Coście jest dużo większy – ci ludzie są po prostu pojebani: mam Włocha z Cagliari, Pakistańczyków, gościa z Bangladeszu, ruskie matrioszki z Turkmenistanu i Kirgistanu, oraz jeszcze jedną Francuzkę i Włoszkę; Anglicy? W Londynie nie ma Anglików. Umawianie się z Chloé byłoby jednak, czuję, rozwiązaniem nie na długo, problemy komunikacyjne, to już umiem przewidzieć, spłyciłyby spotkania do upijania się alkoholem i zabaw jej cipką, a ileż można? No i Chloé nie jest przesadnie bystra.

TURKISH DELIGHT

Vasvie, ładna Turczynka ze Stambułu, rocznik 1981, którą poznałem w poniedziałek w szkole na kursie IELTS (International English Language Test System) jest inteligentniejsza, ale sporo niższa od Chloé. Kontakt złapaliśmy od razu, gdy rzuciłem w jej stronę „IELTS?” wchodząc do sali numer 14 szkoły w centrum Londynu, położonej na Queensway obok Kensington Gardens i Hyde Parku. Na korzyść Vasvie gra ciekawsze od Chloé zaplecze kulturowe.

Do 8 roku życia Vasvie mieszkała w Bułgarii nad Morzem Czarnym w Burgas (Znasz Burgas? – zapytała; - Sylwester Czereszewski – powiedziałem; - Co? – W 1997 strzelił w Burgas trzy gole dla Polski; - Aha), cała jej turecka rodzina zamieszkiwała Bułgarię i wciąż ma tam sporo krewnych. Do Londynu przyjechała po trzech latach studiów na Uniwersytecie Stambulskim (niestety kierunek to bankowość; tak, tak…), w grudniu 2006 roku gdy ja jeszcze grałem po nocach pokonany przez depresje w Football Managera 2006, oczekując na 17 stycznia i wylot z Rzeszowa do Londynu; rok później mieliśmy się spotkać w tym samym miejscu na zaludnionej przez sześć miliardów ludzi planecie. Vasvie, tak brzmi jej bułgarskie imię, pierwsze miesiące w Londynie spędziła korzystając z paszportu tureckiego i wizy studenckiej, by po wstąpieniu Bułgarii do UE przypomnieć sobie o swojej przeszłości i wystąpić o paszport bułgarski.

Gdy mieszkała w Bułgarii nazywała się jednak Severna Basileva-Belizarova (dwa ostatnie to imię ojca i dziadka), ale z jakiś powodów turecka rodzina nazywała ją Vasvie. Po przyjeździe w wieku 8 lat do Turcji jej bułgarskie imię zostało zamienione na Vasfiye, a dwuczłonowe nazwisko chwilowo znalazło tureckie odpowiedniki imion ojca i dziadka, Vasri-Biyamil. W Turcji nie istnieją dwuczłonowe nazwiska i pojedyncze, turecko brzmiące, musiało zostać wybrane przez jej rodzinę z długiej listy nazwisk przedłożonych przez stosowny urząd w Stambule. W tym momencie więc turecka Vasfiye zaczęła mieć na nazwisko Taskaran, by po wejściu Bułgarii do Unii wyrobić sobie paszport, w którym figuruje już jako z powrotem bułgarska… Vasvie Biyamil–Tashkaran (dodano „h” do „s”, gdyż… w bułgarskim nie istnieje samo „s”). Nie łapałem już powodów dla których powrót do bułgarskiego nazwiska z imieniem ojca i dziadka był już wówczas niemożliwy, gdy ta mała słodka istota po pierwszym dniu zajęć tłumaczyła mi w ostatniej ławce te wszystkie zawiłości swojego życia, przy już pustej klasie i uśmiechu pakującego swoje notatki nauczyciela (zarywasz ją kutasie – oznaczał uśmiech Stevena).

Vasvie to oczywiście muzułmanka (Boże by znów nie 27-letnia muzułmańska dziewica! Przemek run, run! Spierdalaj póki czas!). Wnikliwe obserwacje w trakcie pierwszej lekcji dostarczyły mi równiez dowodów na to, że jest kujonką; to typ dziewczyny zapisującej na lekcji niemal wszystko, co mówi nauczyciel, choćby były to bezsensy – po zauważeniu tego straciłem nią na kilka minut zainteresowanie; mająca porządek w teczce z zeszytami, notatkami pisanymi starannie i maczkiem – nawet największe bullshity i oczywistości zapisuje dbale. Ostatnia strona w jej notatniku zawiera szereg postanowień noworocznych, w tym zdanie IELTS na 7.0, dostanie się do 10. najlepszych uniwersytetów w UK, postanowienie pilnego uczenia się, uprawianiem joggingu kilka razy w tygodniu w Kew Garden, byciem dobrym i miłym dla innych i modleniem się codziennie do jej muzułmańskiego Boga. Jeden wielki shit - pomyślałem o mało nie prychając, gdy uśmiechając się podsunęła mi to do przeczytania w czasie lekcji.

Jest jednak słodka, obdarzona pięknym głosem, pytającymi oczami, pociągającym mnie akcencie i dużym tureckim biuście - też bez płynnego angielskiego, w miejscu, w którym ja byłem rok temu. Mimo to, gdy we wtorek przez dwie godziny jeżdżąc autobusami szukaliśmy po centrum w księgarniach książki do zajęć, gdy przypadkowo zgubiliśmy się zajeżdżając na Piccadily Circus, gdy razem nie tracąc kontaktu wzrokowego szliśmy obok, nie patrząc na przejeżdżające autobusy, nie zwracając uwagi na huk ulicy, zbijających nas z tropu przechodniów, kontynuowaliśmy rozmowę o islamie i tureckich mężczyznach – nie bacząc na political correctness i obecność tysięcy podsłuchujących ludzi, myślałem, że czuję się szczęśliwy. Tak szczęśliwy, że nie jadłem nic dwanaście godzin.

BRAZILIAN DELIGHT

Trzecia to Rafaela z Recife (Brazylia). O niej wiem najmniej. W czasie przerw między zajęciami w szkole zabijając ciszę uczących się kujonów dręczę ją pytaniami o odmianę czasowników w języku portugalskim. Polubiła mnie na pewno, i to w chwili, gdy jako pierwszy nie-Brazylijczyk w ciągu jej rocznego pobytu w Londynie znałem nazwę jej miasta, wiedziałem, że znajduje się koło Natal, ba! – byłem nawet w stanie wymienić – nie zgadniecie - nazwę klubu piłkarskiego z jej miasta (Santa Recife! doprawdy, nie wiem skąd się to bierze). Rafaela to bawiąca się na zajęciach non stop swoimi włosami dziewczyna o pięknych kawowych oczach, nie wiem czy piękniejszych w okularach (fantazyjne oprawki), czy bez, chrypiącym głosie, która w środę i czwartek zajęła obok mnie miejsce przez wcześniejsze dwa dni należące do Vasvie. Wydaje mi się jednak, że Rafaela ma jakieś życie poza szkołą; basically, myślę, że nie jest zainteresowana – ktoś ją pieprzy, pomyślałem wczoraj na zajęciach (zastanawiacie się teraz, co robię na zajęciach?).

Ta codziennie dodająca jakiś nowy gadżet do swojego ubioru - nie umyka to mojej uwadze – Brazylijka to zdrowa, o pokaźnym cycu kobieta, trochę przy tuszy, ale tak dobrze, tak po brazylijsku, ma dwadzieścia kilka lat, ile, tak naprawdę nie wiem, nie mam odwagi się spytać, towarzyszy mi albo cisza kujonów, tempo zajęć lub wzrok Matiasa, Kolumbijczyka z Cali, drugiego i jedynego samca w małej dziewięcioosobowej grupie, który co rusz spogląda na brazylijskie, tak ładnie opakowane przecież cycki.

Stęskniony siedzeniem w szkolnej ławce, po porannym wypiciu 15 gramów kawy w Coście (pracuję często od 6:30 do 11 rano; pobudka o 5!), nadaktywny i podniecony każdym elementem swojego nowego szkolnego życia Przemek, w czasie przerw przerywa milczenie tych chcących studiować w UK medycynę, prawo, biologie niezwykle otwartych i towarzyskich ludzi. Rzucam więc na lewo i prawo nazwami geograficznymi z ich państw, próbuję ich ożywić na wszelkie sposoby, bombarduje pytaniami, produkuję mnóstwo dowcipów. Jestem na tym trwającym do końca marca kursie takim Filipem Zajdlem z dobrych, licealnych lat. Tym do trzeciej klasy, wtedy śmialiśmy się już z kasety.

a) Chloé z Lille (Francja)
b) Vasvie ze Stambułu (Turcja)
c) Rafaela z Recife (Brazylia)

Na tym polega powrót bloga – decyzja należy do was. W zależności jaką historię chcecie przeczytać wybieracie dziewczynę, z którą mam zrobić wszystko, by się spotykać. Za każdą dziewczyną stoją przecież inne życiowe historyjki, troski, problemy, zaplecze kulturowe i oczywiście szanse. W zależności od tego jaką historię chcecie przeczytać, kogo poznać – wybierajcie. To jak ruletka – od tego zależy, co mnie spotka. To różne przygody i odkrycia. Głos ma absolutnie każdy. To lepsze niż Truman Show! Lepsze niż Audiotele!

Trochę infantylna Francuzka, dobrze ubrana, tajemnicza, mówiąca najpiękniejszym językiem świata, której byłoby z kutasem w buzi do twarzy; religijna Turka – dobra i ładna dziewczyna, ale muzułmanka i trochę za zwyczajnie ubrana; czy odkrywamy Amerykę, nieznane i próbujemy z Brazylijką o cyckach pięknych i okrągłych jak brazylijska futbolówka?

GLOS MA ABSOLUTNIE KAZDY.

Wednesday 9 January 2008

Myślę, że to koniec. Już nie będę pisać. Bloga założyłem ponownie, bo pomyślałem, że to fajny sposób na wyrażenie siebie i swojej potrzeby pisania; przy okazji to niezła możliwość sprzedawania wam ciekawych historyjek, które mnie ponownie spotykały na Wyspach, i co bardzo istotne także dogodniejszy sposób dotarcia do pewnej grupki przyjaciół - zamiast wysyłania każdemu maila. Doszedłem jednak niedawno do skrajnie odmiennych wniosków.

Pomyślałem któregoś dnia, że bloga już nie potrzebuję. Jest mi zbędny, jest dla mnie jak kula u nogi, jak przyczepione do nogi gówno. A choć pisanie - chciałbym w to wierzyć - będę kontynuować, to jednak pewnie jedynie w charakterze zapisu w wordowym rozszerzeniu ‘doc’ - tylko dla siebie; ale za to dla idei, prześladującej mnie od lat, ulepienia długiej historii bez posiadania ograniczenia ramami przemkowego życia. Może.

Tu muszę też wspomnieć o niesprawiedliwościach. Tego bloga niesprawiedliwością jest na przykład fakt, że bloga - dla mnie to forma maili - pisze się generalnie dla innych, poza odrabianiem w pewnym sensie moich zadań domowych (pisanie!) nie dla siebie, sprzedaje im się historie swojego życia, jak przy przyjacielskim kuflu piwa w pubie, a w czasie tego długiego spotkania otrzymuje się w zamian jedynie kiwanie głową. Milczenie. Żadnych historii. Gadam cały wieczór. Spierdalajcie.

Na koniec, chciałbym również sprostować, że historia, która ujrzała światło dzienne w ramach poprzedniego bloga (październik – grudzień 05’), nie jest prawdą. Gorącego seksu z Murzynką w toalecie klubu nocnego w Nottingham nigdy nie było. Fajnie, że się wam podobało.

Kłaniam się. Wczoraj znów nie poszedłem do pracy.

Przemek.

Exit.