Friday 4 July 2008

W czasie tworzenia gigantycznej, masywnej tabelki w Wordzie pokazującej na przestrzeni dwunastu sezonów pucharowe dokonania 342 europejskich klubów piłkarskich, uświadomiłem sobie, że jestem pojebany.

Tabelka rozrosła się do wymiarów gigantycznych, gdy ni stąd, ni zowąd zacząłem śledzić rozwój takich potęg jak armeński klub Mika Asztakar, czy albański Besa Kavaje. Im głębiej sięgam, tym bardziej interesujące mi się to wydaje (myślicie sobie: jak coroczne śledzenie wylewanego przez piłkarzy B36 Torshavn - Wyspy Owcze - potu i ich postępu może być i n t e r e s u j ą c e?). Tego samego dnia - to był mój dzień wolny, zresztą wolnych dni mam teraz mnóstwo, pracuję średnio 20 godzin w tygodniu i przymieram przez to głodem - miałem jechać do centrum miasta, by w londyńskim Montmartre - artystycznej dzielnicy Brick Lane, szukać inspiracji do pisania zaczętej książki lub - jeśli to nie wyjdzie - tylko opowiadania. Brawo Przemek. Znów nie wyszło.

W całej tej mojej na nowo odkrytej futbolowej szajbie, której sprzyja wyjazd Karoliny na festiwal w Gdyni i fakt, że przez 10 dni mogę być tak nudny jak tylko zechcę, słońce ciemnymi chmurzyskami przysłania obawa, że przy niekorzystnym zbiegu okoliczności – jak brak miejsc wolnych – mogę jesienią przecież nie zacząć studiów w „szarej Warszawie”, i że wszystko – całą tą pasję - chuj strzeli, oraz – prawda to odkryta niedawno śledząc artykuły wysłanników polskich gazet sportowych –, że by mieć szansę w tej dziedzinie lepiej zarabiać i być gdzieś wysyłanym, potrzebuję więcej języków obcych; takich jak niemiecki, rosyjski, hiszpański, portugalski (te najlepiej). Prawda bolesna, gdy pierwszym językiem jest tak bezużyteczny w świecie futbolu język jak polski, a drugi, przez dwa lata podreperowany, choć oficjalny Europejskiej Unii Piłkarskiej i z łatwością zbliżoną do czytania po polsku ułatwia dziś pozyskiwanie anegdot z takich cennych skarbników wiedzy piłkarskiej jak magazyn World Soccer, uefowski Champions, czy Four-Four-Two, to nie pomógłby on ani o jotę w przeprowadzaniu wywiadach z zawodnikami latynoskimi i rzadko kiedy z tymi ze Wschodu. Angielski nie pomaga aż tak, tym bardziej, że gdy polski dziennikarz sportowy zostaje wysyłany za granicę w celu zrobienia reportażu kierunkiem rzadko kiedy są Wyspy. Nie wspominajmy o Irlandii, USA, czy Australii. Tu nie trafiłem.

Trzecia obawa, jeśli uda się stąd wyjechać, jest taka, myślałem dziś o tym siedząc na kawie w Caffe Nero, że będę musiał tu wrócić, że tam nie wyjdzie, finansowo coś się spierdoli, marzenia pozostaną marzeniami, a ja będę musiał studiować w Anglii, starać się po nich o pracę w biurze, agencji nieruchomości, klepać wciąż codziennie przez kolejnych kilka lat angielski, ożenić się z Zohrą, wynająć mieszkanie z kontraktem podpisanym na rok i poznać swoich sąsiadów.

Wszystko to nic, wczoraj w pubie flirtowała ze mną piękna długonoga blondynka, figura tenisistki, takiej Szarapowej, a twarz niemal Any Claudii Talancon. Wciąż nie wiem, jak do tego doszło. Michał Litwin miał rację, praca w barze ma swoje uroki.

Na dziś koniec przemkowego pierdolenia.

5 comments:

Anonymous said...

Siedząc nad analizą stawek na polskim rynku transferowym i odkładając na chwilę 115-kolumnową tabelkę na temat przebiegu karier i dokonań wszystkich zawodników świeżo upieczonego beniaminka Ekstraklasy, gdańskiej Lechii mogę tylko powtórzyć: praca w barze ma swoje zalety. A jeśli jest to bar w przyplażowym hotelu na Costa del Azahar w Hiszpanii, to tych zalet jest naprawdę mnóstwo. Ale chuj, powspominac można, ale teraz "pracuję naprawdę". Buduję cv. I znajomości.

Krótkie pytanie - co właściwie zamierzasz robić w Warszawie? Na jakie studia liczysz wbić we wrześniu? Masz jakiś plan operacyjny z grubsza?

Pozdrowienia;]

. said...

Przez moment pomyslalem, ze zartujesz z analizowaniem tego wszystkiego, bo nigdy nie kochales statystyk pilkarskich miloscia szczera, tak jak ja, ale po chwili przypomnialem sobie, ze Zdzichu wspominalem kiedys o twojej nowej pracy. Szczegolow nie znam, ale spox, te jeszcze poznam.

Tylko nie pierdol juz o tym budowaniu CV. W zyciu bym sie nie przyznal ze na czyms takim mi zalezy:D Michale, stary hipisie, ktory dal sie omamic doroslemu zyciu...

Co do planu operacyjnego to planuje cos wiekszego, bardzo interesujacego, zwrot w innym, zaskakujacym kierunku.

Anonymous said...

Jeśli omamienie się dorosłemu życiu znaczy próbować spełniać marzenia to ok, dałem się omamić:) Ale na serio to ciężko spełniać marzenia (szczególnie: zawodowe) mając gównianą robotę. Ja póki co nie narzekam, ale w przyszłości można robić ciekawsze rzeczy. Widzę, że naprawdę są na wyciągnięcie ręki, ale do tego generalnie potrzeba słynnych wpisów w cv, czyli ok 2 lat w zawodzie przepracowanych.

Tym niemniej zdaję sobie sprawę, jak chamsko i nisko to wszystko brzmi;]

Pozdro;]

Zee Oswald said...

tua maxima culpa;)

Anonymous said...

una provocacion pequena;]