Monday 31 December 2007

Co porabiam w Londynie? Przez tydzień życia tutaj udało mi się długo leżeć w łóżku, odwlec poszukiwania pracy do następnego roku i spędzić święta, jakby ich nie było.

Wydaje mi się, że przynajmniej połowa mieszkańców Londynu bywa w jego pulsującym centrum rzadziej niż raz na miesiąc, co, tak naprawdę, ich pobyt w tym mieście pozbawia sensu; wydają na utrzymanie 40% więcej niż rodziny w innych częściach Anglii, a nie korzystają z tego, za co płacą. Ja płacąc 100% więcej za wynajęcie pokoju niż w Nottingham i Castle Donington, zarzekam się, iż będę korzystać. Na razie jednak, heh, do centrum przejechałem się zaledwie raz, po drodze zahaczając o Kilburn – to dzielnica oddalona o 12 kilometrów od naszego Edgware - gdzie za pomocą smsowych wskazówek Zdzisława próbowałem znaleźć hostel, w którym tudzież w sierpniu 2004 pomieszkiwał w czasie swojej krótkiej przygody z Londynem (fotki wkrótce; to miała być rekompensata za to, iż posunięciami mojego przyjaciela interesowałem się wówczas średnio). Inne osiągnięcia? W autobusie udało mi się zostać przywołanym do porządku przez Murzyna z Collinsdale za pomocą energicznego yo-okrzyku; także zadomowić w moim 2x2 apartamencie, z którego jednak już za dwa tygodnie się wyprowadzam, by pomieszkać w cudownym pokoju drzwi w drzwi z Karoliną. Jak zwykle nas coś dzieli, tym razem będzie to ściana.

Obecne mieszkanko umieszczone jest nad rzędem egzotycznych sklepów spożywczych, w których Karolina i jej mama robią zakupy. Mieszkam tu za 82 i pół funta tygodniowo ze śmierdzącymi ludźmi ze Sri Lanki. Kuchnie wypełnia zapach curry, całe mieszkanie odgłosy pokaszliwania niedoleczonej gruźlicy z Azji wymieszane z płaczem dziecka ze Sri Lanki. Mam tu swoje kilka metrów ograniczonego szczęścia, ciekawe okno z widokiem na napis WINGS Chinese food to take-away, dach, na który, myślałem, ze pijani z Karoliną moglibyśmy pewnego dnia razem w poszukiwaniu szczęścia wychodzić. To też szereg neonów zaglądających mi w nocy do pokoju.

Towarzystwo Karoliny i jej mamy zamienia mnie powoli w geja. Polubiłem zakupy i mam już pasek z ćwiekami. Pierwszy tydzień w Londynie to też szczere rozmowy z Karoliną w pubie na rondzie obok i wszędzie indziej („a będziesz pił herbatę…jak ciota”), w czasie, których ja mięknę – ja, zdecydowany, silny „myślałby kto” mężczyzna, który okazuje się równie podatny na marzenia innych, jak i wypełnianie swojej ustalonej, zaklepanej, zaplanowanej misji w Brytanii. Misji z której, tak jak z Iraku, nie ma dla mnie wyjścia bez odniesienia sukcesu.

Tak więc, tu i ówdzie w czasie tych rozmów wspominam, że miło byłoby kiedyś, gdy już za tysiąc lat zacznę tu studiować, po pewnym czasie – za tysiąc jeden lat - staniu się dwujęzycznym, przepisać się na studia do Warszawy i pogonić za kolejnym marzeniem, hmm, jednak pisaniem, wykorzystaniem mniejszej czy większej łatwości przelewania swoich myśli na papier - jak kiedyś umiejętność ta nazwana została w przypadku Gary’ego Neville’a w artykule o poza boiskowych uzdolnienia piłkarzy Man United (ha! Filip nie wiedzialeś). Pewnie byłbym już za stary i byłoby już zbyt późno, by w mieszkaniu o numerze 10/22 (Paweł Brożek/Piotr Brożek w 2005 roku) na nie pamiętam jakiej ulicy wspólnie pomieszkać w Warszawie z najlepszym przyjacielem i jego znakomitą kuzynką, oraz by zostać dokooptowanym do zespołu Karoliny, Zdzisława i Filipa, ale…


[tak ostatnio Zdzisław kończy wiele smsów do mnie, i ja tak skończę tą dziwną dla tego bloga, bo może pierwszą autentyczną, notkę]

[„by zostać dokooptowanym do zespołu…” - na studiach w Anglii będę uczyć się grania na basie, ok…? przyjmiecie mnie? nie wykluczajcie, że mam talent!;) ]



ewentualnie na cymbałkach


koniec pierdół. Wesołych Swiat geje.

Sunday 23 December 2007

Leżałem na trawie w parku w Nottingham. Jak zwykle sam, bo mojej przygodzie z Anglią towarzyszyła wieczna samotność. Przysłuchiwałem się rozmowie telefonicznej negocjującej z dealerem kilkunastoletniej Angielki, dookoła której na trawniku spoczywało w milczeniu kilku jej kolegów. Wieczorem mieli świętować wyniki egzaminów kończących High School, stąd zamówienia na extasy i inne pigułki. Mieli nie więcej niż 16 lat. Wtedy leżąc na trawie wymyśliłem, że przeprowadzę się do Londynu. Był ciepły sierpień, a Karolina nie wracała do Polski.

Nottingham sensem wypełniała przez jakiś czas Zohra, rekompensując głupich ludzi, z którymi musiałem mieszkać, brak znajomych i fakt, że nie potrafiłem tam znaleźć odpowiednio dla mnie dobrej szkoły angielskiego. Nottingham kojarzy mi się również z ciągłym posiadaniem wolnego czasu, niewieloma godzinami w pracy; wolny czas, który spędzałem nad angielskim, – choć, dziś już to wiem, większość tego czasu mogłem przespać i efekt byłby podobny. To też różne, dziwne przygody jak ta, gdy po kłótni z właścicielem, wąsatym Polakiem, zostałem w środku nocy wyrzucony z mieszkania na bruk; stałem, więc o północy z kilkoma torbami na jednej z najbrudniejszych, nottinghamskich ulic, nie wiedząc gdzie iść. To też mieszkanie przez kilka miesięcy z cygańskimi tumanami, dwa miesiące ciągłego deszczu. I samotność, i marazm codzienności.

Przemierzając mile autobusem National Express w kierunku południa, w czasie, których gapiąc się przez szybę na zmokniętą autostradę odkrywałem na nowo cud padającego w dzień deszczu, doszedłem jednak dc wniosku, że potrzebowałem właśnie takiego 2007 roku. By zanudzić się na śmierć, spędzić czas z własnym ego; potrzebowałem godzin długich rozmyślań w samotności, i tego bagażu przemyśleń i tych setek niezrealizowanych planów, w tym także jednego desperackiego planu powrotu do Polski - przekreślenia po kilkunastu miesiącach tego, co w lutym 2006 roku wymyśliliśmy razem z Karoliną – pomysłu spędzenia kilku lat między naszym 20. a 30. rokiem życia w Wielkiej Brytanii.

Aż uciekłem z Nottingham, by poprzez dotychczas najfajniejszy okres życia w Wielkiej Brytanii, ten w Castle Donington – znajomość z kilkoma osobami pewnie przetrwa – dotrzeć w końcu do Londynu. Wędrówka do brytyjskiej stolicy nie trwała jednak cztery godziny, tyle, ile zajęła mi wczoraj podróż z malutkiego dworca w Castle Donington do Nottingham, a stamtąd do północnego Londynu; i nawet nie te cztery miesiące, bo aż tyle zajęło mi dobre przygotowanie się do tej przeprowadzki – moja mistyczna wędrówka do Londynu trwała cały 2007 rok.

Teraz właśnie to miejsce przez minimum półtora roku będzie musiało wypełnić moje życie sensem. Miejsce, w którym pierwszy raz w Wielkiej Brytanii mogę mieć wszystko i liczyć zarówno na świetne towarzystwo (Karolina), dobrą szkołę, jak i wachlarz interesujących miejsc i ciekawych wypełniaczy czasu. Wszystko to, czego tak długo nie miałem. Teraz, więc, to na barkach całego Londynu i dziesięciu milionów londyńczyków, a nie jednej Zohry, spoczywa odpowiedzialność za moje, tak długo wyczekiwane szczęście.

Wednesday 19 December 2007

Jestem skazany na to - powtarzałem sobie przez lata - aż do momentu w którym skończę Uni, dostanę pracę, ożenię się z długoletnią-dobrze-ułożoną, nie-puszczającą-się-więcej-razy-niż-raz-na-lat-dziesięć-dziewczyną, zapłacę pierwszą ratę za mortgage, kupię meble z IKEI. O tym marzy gatunek ludzki. Marzą wszyscy, by móc ostro zasuwać, wstawać o szóstej nad ranem przez lat trzydzieści, mieć wspólny dach do kopulowania i rozmnażania gatunku, oraz trochę miejsca do, w zależności od kreatywności pary od cztero- do piętnastokrotnego w ciągu tych lat, przestawiania mebli. Niczym więcej się to nie różni.

Kolega jedzie na stypendium do Sztokholmu, by potem swoim statusem wyrywać laski; koleżanka z klasy kolegi lata do stolicy kraju unijnego na praktyki, by lepiej przed pracodawcą i kilkoma przedstawicielami płci odmiennej – więcej w jej życiu, to przykre, nie spotka - wyglądać.

Tyle czynności, zabiegów. Dla świata i obiegu kuli naprawdę nie stanowi różnicy czy po drodze strzeli sobie w łeb.

Uzmysłowiwszy sobie to, przez kilka tygodni lub jeden cierpiałem. W kącie leżały składane od kilku dni śmieci, pod stolikiem wrzucane pod nią przeczytane gazety; podłoga pełna była wycinków, gdy na okazję wystąpienia w telewizji Gordona Browna tworzyłem figurę geometryczną; ten pokój potrzebował sprzątania, albo ja pięknej kobiety, która jednym uderzeniem po twarzy lub zdjęciem biustonosza umotywowałaby do życia. Na tę chwilę, żyć mi się nie chciało.

Zapomniałem wyjąć torebkę zielonej herbaty z kubka. Herbata parzyła się za długo; zasnąłem.

Monday 17 December 2007

Niech mi wybaczą wszystkie dziewczyny z którymi spałem - a naprawdę nie spałem z żadnymi - albo z którymi, wysuwając na tyle nieprzekonywująco, niezręcznie i niepewnie sygnały, iż byłyby zbyt łatwe gdyby się zgodziły, chciałem i próbowałem, ale w moim Top 10 życiowych wydarzeń więcej jest piłki niż ich.

Nikt mi nie odbierze nocy, którą jako 12-letni chłopiec spędziłem z Dynamem Kijów i Juventusem Turyn w lutym 1998 roku, czterech goli Starej Damy podzielonych między - och, co to był za duet! - pięknego Alessandro Del Piero i w latach kolejnych umawiającego się z dziewczynami wedle tego samego klucza, bo tylko z gwiazdami porno, Filippo Inzaghi’ego. Do pamięci wrył się mecz Włochy – Polska 3:0 w Neapolu z 1997 roku, gdy nie wiedząc, komu kibicować – otóż uważałem się w połowie za Włocha – płakałem zarówno po każdym golu strzelanym Polakom przez Włochów, jak i po każdej przez Włochów niewykorzystanej sytuacji, prosząc przy tym by nie strzelano już więcej i obłąkańczo, na szczęście, do końca meczu obejmując malutką, odbierającą sygnały z pilota, antenkę telewizora Philips. To też wściekłość na mamę, gdy w dwudziestej minucie finału Ligi Mistrzów 1997, pomiędzy Juventusem a Borussią Dortmund, dziesięć lat temu kazała wyrzucić mi śmieci. To odważne łzy płynące przy całej rodzinie, w tym kuzynostwie z Tarnowa, gdy za sprawą Wiltorda i Trezegueta, Włochy, w ostatnich sekundach a potem po dogrywce, traciły w lipcu 2000 roku tytuł Mistrza Europy. To ostatni, dla nikogo poza mną już nieważny mecz fazy grupowej Euro 2000, gdy wybrałem parady rezerwowego bramkarza Francuzów, Bernarda Lamy, zamiast spotkania na mieście mojej podstawówkowej miłości, dzwoniącej w czasie meczu.

Gdy rówieśnicy wychodzili na miasto, poznawali smak literatury, pieprzyli swoje dziewczyny, słuchali muzyki, ja celowo uwsteczniałem się, zaprzedając całą moją duszę, wszystko co miałem, futbolowi; co do dziś w kontakcie z inteligentnymi rówieśnikami czyni mnie bezużytecznym, nietowarzyskim i sprawia wrażenie cofniętego w rozwoju. Te czasy były jednak tak piękne, bo pozwalały na prawdziwe pasjonowanie się moim hobby niezależnie od tego, co działo się poza tym światem; i na naiwność; nie wiedząc o futbolu zbyt wiele, mogłem się nim jedynie i tylko wtedy prawdziwie i szczerze emocjonować. Nie rozumiejąc go.

Dziś to uczucie zastępuje cynizm, kalkulacja; znajomość faktów przeszłości, powtarzalność, kolejne edycje, teorie cyklu i nadto wiedza. Przy tym w życiu zmieniają się priorytety; przygnieciony ciężarem dorosłego życia, wyszedłem z pubu w Derby kilka minut po rozpoczęciu meczu, opuszczając w maju tego roku pierwszy finał Ligi Mistrzów w moim świadomym, futbolowym życiu. Niemal tydzień wcześniej o finale Pucharu UEFA przypomniałem sobie dwie godziny po jego rozegraniu. Futbol smakuje inaczej nie tylko, dlatego, że staje się powtarzalny, ale również z powodu zmiany tła wydarzeń.

Kiedyś po rozmowie na podobny temat ze Zdziśkiem, wracając smutno do mieszkania rodziców - t o j u ż n i e m o j e m i e s z k a n i e - między drzwiami klatki schodowej a włożeniem klucza do drzwi mieszkania, doszedłem do refleksji, że tak jak pierwsza zobaczona nago i kochana dziewczyna jest jednak tą pierwszą i na całe życie najwspanialej zapamiętaną, tak pierwsze emocje sportowe dla dorastającego chłopca są najlepsze, jakie mogą go spotkać w całym życiu. Kolejne dziewczyny i kolejne edycje europejskich pucharów zabijają w facetach wszystko.


Futbol dla mnie umiera i gaśnie, traci swój smak i blaknie, mimo w ostatnim czasie odkrycia po Zinedine Zidane’ie i Thierry’m Henry’m dwóch kolejnych Nieskazitelnych, ale i przy tym - co w dzisiejszym futbolu już rzadkie – nieprzereklamowanych graczy, których każde dotknięcie piłki, podobnie jak pierwszych dwóch, potrafi jeszcze przygasić blask nagiego kobiecego ciała przechadzającego się po pokoju.

Hiszpan Cesc Fabregas z Arsenalu i Bułgar Dimitar Berbatov z Tottenhamu wiosny jednak nie czynią; nie mam już w futbolu, na co czekać. Wszystko, co miało, już się wydarzyło i zostało przeze mnie zobaczone, a to, czego jeszcze nie widziałem - w tym występu w Lidze Mistrzów ukochanej Wisły Kraków - w dzisiejszym skomercjalizowanym, podzielonym na dwa bieguny europejskim futbolu, nie mam już prawa zobaczyć.

Gdyby UEFA wiedziała do utraty, jakiego fana futbolu to prowadzi, z pewnością na eliminacyjny mecz Ligi Mistrzów, 23 sierpnia 2005 w Atenach, nie wyznaczyłaby angielskiego sędziego Michaela Riley’a, którego przyczyniające się do klęski 1:4 decyzje, ku osłupieniu całej rodziny przemieniły mnie, mężczyznę, powiedzmy, w zawiniętego w szalik, ryczącego na-powrót-chłopca.

A tak naprawdę, dziś to już wiem, nie był to spisek Europejskiej Unii Piłkarskiej, tylko po prostu śmierć futbolu. Śmierć tym bardziej oczywista i bolesna, iż dziś, po wielu latach, z powodu futbolowych wydarzeń podobnych pokładów frustracji, eksplozji gniewu czy radości już z siebie wydobyć nie umiem. Po jedenastu sezonach zobojętniałem.

Thursday 13 December 2007

Moja pierwsza miłość w ogóle, nazwijmy ją JEDEN, była czystą, niewinną miłością; w stylu siedmiolatka. Nie pamiętam z niej zbyt wiele. Dziś, gdy patrzę się na nią, często nie pamiętam nawet, że ją kochałem. DWA, to pierwsza szkolna miłość, sentyment pozostanie do końca życia. TRZY to najważniejsza miłość; poznałem ją w czasie dojrzewania, więc z nią wiążą się pewne wydarzenia, noce…; ona zostanie ze mną do końca. CZTERY to atrakcyjna, niedawno zapoznana, seksowna miłość. Spoglądam na nią z błyskiem w oku, czasem zazdrosny, dlaczego TRZY nie wygląda zawsze tak dobrze jak ona. Lecz nie łączy mnie z nią nic więcej niż chwilowy podziw; ani przeszłość, ani sentyment z młodszych lat.

JEDEN - łódzki Widzew
DWA - turyński Juventus
TRZY - krakowska Wisła
CZTERY - londyński Arsenal

The language of football.

Sunday 9 December 2007

Simon. Simon jest 32-letnim Najmniej Atrakcyjnym Człowiekiem Świata z Newcastle, który kilkanaście dni temu wprowadził się naprzeciw mojego pokoju. Od moich drzwi trzy kroki na wprost i cztery na prawo od łazienki. Gdyby XXI wiek faworyzował brzydkich ludzi z pewnością Simon zostałby jego ikoną.

Długo drapałem się po głowie próbując myśleć, lecz nie jestem w stanie znaleźć odpowiedzi na pytanie, czy Bóg jest wciąż w stanie ulepić człowieka o tylu niekorzystnych parametrach. Gdyby wciąż był, wkrótce nastać musiałaby Wielka Powódź, aby mógł - celowo przeoczony, pozostawiony na lądzie, niewzięty na Arkę - zostać utopiony. Amen.

Łysawy Simon z północy, pomimo faktu ogolenia się maszynką firmową Philips, zrobił to na tyle kanciaście, iż wynurzył niekorzystnie na powierzchnię swoją zniekształconą czaszkę, z zastanawiająco finezyjnie wystającymi z tyłu głowy dwoma zwojami mózgu; osobiście przypomina mi to efekt uderzenia pałką policyjna w bardzo młodym wieku, w wyjątkowo giętki mózg. Nie warte wspominania jest, że Najmniej Atrakcyjny Człowiek Świata ma wielki brzuch i zad dinozaura – to musi być oczywiste – a rozmiary ich są przerażające na tyle, iż gdy się odwraca, ludzie zamykają oczy. Nie posiada on właściwie żadnej koszulki, która z sukcesem przykryłaby powierzchnię jego brzucha. Jakby było tego mało, Najmniej Atrakcyjny Człowiek Świata z Newcastle ma krzywe nogi, a fakt, że się często jąkając zacina, czyni jego anegdoty, które opowiadać kocha i w które wsłuchujemy się jednakże z niezmienną atencją, wlokącymi się w nieskończoność horrorami.

Najmniej Atrakcyjny Człowiek Świata to człowiek mimo wszystko bardzo towarzyski, na tyle gadatliwy, iż zdołał wzbudzić we mnie podejrzenie długo trzymanego w piwnicy. Jest solidnie napalony na rozmawianie z ludźmi, tak jak ja, wraz z - chcę tak myśleć - moimi rówieśnikami być zaczynamy na urodzone na początku lat 90 dziewczęta. Jeśli moi rówieśnicy nie zaczynają, jestem sam, a to w naszej cywilizacji nazywa się pedofilią.

W czasie każdego oglądanego przez wszystkich filmu, Simon trajkocze tak głośno, że musimy proponować by coś przekąsił. Gdy opowiada, co robił w młodości, wyginamy w nerwowym ticku w kierunku ściany twarze - nikt nie wierzy, że kiedykolwiek był młody. W takich momentach zapada niekomfortowe milczenie. Gdy mówi, iż cieszy się z faktu bycia singlem, bo uprawiać sex może z kim chce, w obrzydzeniu i proteście wychodzę z pokoju. Gdy Najmniej Atrakcyjny Człowiek Świata wstaje z fotela, sapie tak głośno, że zagłusza dźwięk z ekranu. Jego Top Gear, sześć piw dziennie i hamburger to cała przyjemność, jaką może osiągnąć na tej planecie. Cud, że oddycha.

Z każdym miesiącem staje się coraz bardziej żałośnie smutny; coraz mniej zdolny do spędzenia życia z kimkolwiek. Dopełniając czary goryczy kilka lat temu zbankrutował, przepędzając resztki kobiet, które gotowe byłyby go wydymać. Banki pozamykały jego konta, więc Najmniej Atrakcyjny Człowiek Świata przesiedział kilka lat za długo na utrzymaniu u rodziców - w standardach brytyjskich nawet kilkanaście.

Gdy ponownie odważył się usamodzielnić, wyruszył do Job Center w Newcastle i znalazł pracę w Castle Donington. Kilka dni temu ptyś miał dostać od rodziców, na dobry początek życia w środkowej Anglii, przesyłkę z funtami z Newcastle. By uczynić historię jego życia jeszcze żałośniejszą, Bóg zadecydował, że pieniądze z Newcastle dojść nie mogą. W czwarty dzień nowej pracy pociecha rodziców musiała zaciągać pożyczkę u szefa. W dniu, w którym kalendarz zaskoczył mnie grudniem, Simon wyciągnął czterdzieści funtów od Ruperta. Za połowę zatankował benzynę, po czym w poszukiwaniu supermarketowej promocji przejechał sześć mil, by wrócić z kupionymi w TESCO za osiemnaście funtów pięćdziesięcioma czterema puszkami piwa. Nimi, więc zaryglował nam lodówkę.

Kilkusekundowe wycinki wymiksowane z dołującą piosenką Micheala Pitta „Death To Birth” do filmu „Last Day” o depresyjnym Kurcie Cobainie, ilustrowałyby zjawisko życia Najmniej Atrakcyjnego Człowieka Świata najlepiej. Czarno-biały obraz. Simon pożerający trzecią porcję obiadu – przygaszenie – pssss, odgłos kolejnej otwieranej puszki piwa z lecącym Top Gear’em w tle – przygaszenie - zbliżenie na wypadającego z pyska sandwicza – przygaszenie - rozsmarowany po twarzy ketchup – przygaszenie - odgłosy sapania – przygaszenie - prasowana XXXL koszulka – przygaszenie. Biały napis SIMON na czarnym tle.

It’s a long, long journey, proszę państwa. To długa męcząca podróż. Dlatego wszyscy spierdalamy z pokoju chwilę po tym, gdy on do niego wchodzi. Nikt z nas nie chce oglądać tej podróży.