Monday 31 December 2007

Co porabiam w Londynie? Przez tydzień życia tutaj udało mi się długo leżeć w łóżku, odwlec poszukiwania pracy do następnego roku i spędzić święta, jakby ich nie było.

Wydaje mi się, że przynajmniej połowa mieszkańców Londynu bywa w jego pulsującym centrum rzadziej niż raz na miesiąc, co, tak naprawdę, ich pobyt w tym mieście pozbawia sensu; wydają na utrzymanie 40% więcej niż rodziny w innych częściach Anglii, a nie korzystają z tego, za co płacą. Ja płacąc 100% więcej za wynajęcie pokoju niż w Nottingham i Castle Donington, zarzekam się, iż będę korzystać. Na razie jednak, heh, do centrum przejechałem się zaledwie raz, po drodze zahaczając o Kilburn – to dzielnica oddalona o 12 kilometrów od naszego Edgware - gdzie za pomocą smsowych wskazówek Zdzisława próbowałem znaleźć hostel, w którym tudzież w sierpniu 2004 pomieszkiwał w czasie swojej krótkiej przygody z Londynem (fotki wkrótce; to miała być rekompensata za to, iż posunięciami mojego przyjaciela interesowałem się wówczas średnio). Inne osiągnięcia? W autobusie udało mi się zostać przywołanym do porządku przez Murzyna z Collinsdale za pomocą energicznego yo-okrzyku; także zadomowić w moim 2x2 apartamencie, z którego jednak już za dwa tygodnie się wyprowadzam, by pomieszkać w cudownym pokoju drzwi w drzwi z Karoliną. Jak zwykle nas coś dzieli, tym razem będzie to ściana.

Obecne mieszkanko umieszczone jest nad rzędem egzotycznych sklepów spożywczych, w których Karolina i jej mama robią zakupy. Mieszkam tu za 82 i pół funta tygodniowo ze śmierdzącymi ludźmi ze Sri Lanki. Kuchnie wypełnia zapach curry, całe mieszkanie odgłosy pokaszliwania niedoleczonej gruźlicy z Azji wymieszane z płaczem dziecka ze Sri Lanki. Mam tu swoje kilka metrów ograniczonego szczęścia, ciekawe okno z widokiem na napis WINGS Chinese food to take-away, dach, na który, myślałem, ze pijani z Karoliną moglibyśmy pewnego dnia razem w poszukiwaniu szczęścia wychodzić. To też szereg neonów zaglądających mi w nocy do pokoju.

Towarzystwo Karoliny i jej mamy zamienia mnie powoli w geja. Polubiłem zakupy i mam już pasek z ćwiekami. Pierwszy tydzień w Londynie to też szczere rozmowy z Karoliną w pubie na rondzie obok i wszędzie indziej („a będziesz pił herbatę…jak ciota”), w czasie, których ja mięknę – ja, zdecydowany, silny „myślałby kto” mężczyzna, który okazuje się równie podatny na marzenia innych, jak i wypełnianie swojej ustalonej, zaklepanej, zaplanowanej misji w Brytanii. Misji z której, tak jak z Iraku, nie ma dla mnie wyjścia bez odniesienia sukcesu.

Tak więc, tu i ówdzie w czasie tych rozmów wspominam, że miło byłoby kiedyś, gdy już za tysiąc lat zacznę tu studiować, po pewnym czasie – za tysiąc jeden lat - staniu się dwujęzycznym, przepisać się na studia do Warszawy i pogonić za kolejnym marzeniem, hmm, jednak pisaniem, wykorzystaniem mniejszej czy większej łatwości przelewania swoich myśli na papier - jak kiedyś umiejętność ta nazwana została w przypadku Gary’ego Neville’a w artykule o poza boiskowych uzdolnienia piłkarzy Man United (ha! Filip nie wiedzialeś). Pewnie byłbym już za stary i byłoby już zbyt późno, by w mieszkaniu o numerze 10/22 (Paweł Brożek/Piotr Brożek w 2005 roku) na nie pamiętam jakiej ulicy wspólnie pomieszkać w Warszawie z najlepszym przyjacielem i jego znakomitą kuzynką, oraz by zostać dokooptowanym do zespołu Karoliny, Zdzisława i Filipa, ale…


[tak ostatnio Zdzisław kończy wiele smsów do mnie, i ja tak skończę tą dziwną dla tego bloga, bo może pierwszą autentyczną, notkę]

[„by zostać dokooptowanym do zespołu…” - na studiach w Anglii będę uczyć się grania na basie, ok…? przyjmiecie mnie? nie wykluczajcie, że mam talent!;) ]



ewentualnie na cymbałkach


koniec pierdół. Wesołych Swiat geje.

Sunday 23 December 2007

Leżałem na trawie w parku w Nottingham. Jak zwykle sam, bo mojej przygodzie z Anglią towarzyszyła wieczna samotność. Przysłuchiwałem się rozmowie telefonicznej negocjującej z dealerem kilkunastoletniej Angielki, dookoła której na trawniku spoczywało w milczeniu kilku jej kolegów. Wieczorem mieli świętować wyniki egzaminów kończących High School, stąd zamówienia na extasy i inne pigułki. Mieli nie więcej niż 16 lat. Wtedy leżąc na trawie wymyśliłem, że przeprowadzę się do Londynu. Był ciepły sierpień, a Karolina nie wracała do Polski.

Nottingham sensem wypełniała przez jakiś czas Zohra, rekompensując głupich ludzi, z którymi musiałem mieszkać, brak znajomych i fakt, że nie potrafiłem tam znaleźć odpowiednio dla mnie dobrej szkoły angielskiego. Nottingham kojarzy mi się również z ciągłym posiadaniem wolnego czasu, niewieloma godzinami w pracy; wolny czas, który spędzałem nad angielskim, – choć, dziś już to wiem, większość tego czasu mogłem przespać i efekt byłby podobny. To też różne, dziwne przygody jak ta, gdy po kłótni z właścicielem, wąsatym Polakiem, zostałem w środku nocy wyrzucony z mieszkania na bruk; stałem, więc o północy z kilkoma torbami na jednej z najbrudniejszych, nottinghamskich ulic, nie wiedząc gdzie iść. To też mieszkanie przez kilka miesięcy z cygańskimi tumanami, dwa miesiące ciągłego deszczu. I samotność, i marazm codzienności.

Przemierzając mile autobusem National Express w kierunku południa, w czasie, których gapiąc się przez szybę na zmokniętą autostradę odkrywałem na nowo cud padającego w dzień deszczu, doszedłem jednak dc wniosku, że potrzebowałem właśnie takiego 2007 roku. By zanudzić się na śmierć, spędzić czas z własnym ego; potrzebowałem godzin długich rozmyślań w samotności, i tego bagażu przemyśleń i tych setek niezrealizowanych planów, w tym także jednego desperackiego planu powrotu do Polski - przekreślenia po kilkunastu miesiącach tego, co w lutym 2006 roku wymyśliliśmy razem z Karoliną – pomysłu spędzenia kilku lat między naszym 20. a 30. rokiem życia w Wielkiej Brytanii.

Aż uciekłem z Nottingham, by poprzez dotychczas najfajniejszy okres życia w Wielkiej Brytanii, ten w Castle Donington – znajomość z kilkoma osobami pewnie przetrwa – dotrzeć w końcu do Londynu. Wędrówka do brytyjskiej stolicy nie trwała jednak cztery godziny, tyle, ile zajęła mi wczoraj podróż z malutkiego dworca w Castle Donington do Nottingham, a stamtąd do północnego Londynu; i nawet nie te cztery miesiące, bo aż tyle zajęło mi dobre przygotowanie się do tej przeprowadzki – moja mistyczna wędrówka do Londynu trwała cały 2007 rok.

Teraz właśnie to miejsce przez minimum półtora roku będzie musiało wypełnić moje życie sensem. Miejsce, w którym pierwszy raz w Wielkiej Brytanii mogę mieć wszystko i liczyć zarówno na świetne towarzystwo (Karolina), dobrą szkołę, jak i wachlarz interesujących miejsc i ciekawych wypełniaczy czasu. Wszystko to, czego tak długo nie miałem. Teraz, więc, to na barkach całego Londynu i dziesięciu milionów londyńczyków, a nie jednej Zohry, spoczywa odpowiedzialność za moje, tak długo wyczekiwane szczęście.

Wednesday 19 December 2007

Jestem skazany na to - powtarzałem sobie przez lata - aż do momentu w którym skończę Uni, dostanę pracę, ożenię się z długoletnią-dobrze-ułożoną, nie-puszczającą-się-więcej-razy-niż-raz-na-lat-dziesięć-dziewczyną, zapłacę pierwszą ratę za mortgage, kupię meble z IKEI. O tym marzy gatunek ludzki. Marzą wszyscy, by móc ostro zasuwać, wstawać o szóstej nad ranem przez lat trzydzieści, mieć wspólny dach do kopulowania i rozmnażania gatunku, oraz trochę miejsca do, w zależności od kreatywności pary od cztero- do piętnastokrotnego w ciągu tych lat, przestawiania mebli. Niczym więcej się to nie różni.

Kolega jedzie na stypendium do Sztokholmu, by potem swoim statusem wyrywać laski; koleżanka z klasy kolegi lata do stolicy kraju unijnego na praktyki, by lepiej przed pracodawcą i kilkoma przedstawicielami płci odmiennej – więcej w jej życiu, to przykre, nie spotka - wyglądać.

Tyle czynności, zabiegów. Dla świata i obiegu kuli naprawdę nie stanowi różnicy czy po drodze strzeli sobie w łeb.

Uzmysłowiwszy sobie to, przez kilka tygodni lub jeden cierpiałem. W kącie leżały składane od kilku dni śmieci, pod stolikiem wrzucane pod nią przeczytane gazety; podłoga pełna była wycinków, gdy na okazję wystąpienia w telewizji Gordona Browna tworzyłem figurę geometryczną; ten pokój potrzebował sprzątania, albo ja pięknej kobiety, która jednym uderzeniem po twarzy lub zdjęciem biustonosza umotywowałaby do życia. Na tę chwilę, żyć mi się nie chciało.

Zapomniałem wyjąć torebkę zielonej herbaty z kubka. Herbata parzyła się za długo; zasnąłem.

Monday 17 December 2007

Niech mi wybaczą wszystkie dziewczyny z którymi spałem - a naprawdę nie spałem z żadnymi - albo z którymi, wysuwając na tyle nieprzekonywująco, niezręcznie i niepewnie sygnały, iż byłyby zbyt łatwe gdyby się zgodziły, chciałem i próbowałem, ale w moim Top 10 życiowych wydarzeń więcej jest piłki niż ich.

Nikt mi nie odbierze nocy, którą jako 12-letni chłopiec spędziłem z Dynamem Kijów i Juventusem Turyn w lutym 1998 roku, czterech goli Starej Damy podzielonych między - och, co to był za duet! - pięknego Alessandro Del Piero i w latach kolejnych umawiającego się z dziewczynami wedle tego samego klucza, bo tylko z gwiazdami porno, Filippo Inzaghi’ego. Do pamięci wrył się mecz Włochy – Polska 3:0 w Neapolu z 1997 roku, gdy nie wiedząc, komu kibicować – otóż uważałem się w połowie za Włocha – płakałem zarówno po każdym golu strzelanym Polakom przez Włochów, jak i po każdej przez Włochów niewykorzystanej sytuacji, prosząc przy tym by nie strzelano już więcej i obłąkańczo, na szczęście, do końca meczu obejmując malutką, odbierającą sygnały z pilota, antenkę telewizora Philips. To też wściekłość na mamę, gdy w dwudziestej minucie finału Ligi Mistrzów 1997, pomiędzy Juventusem a Borussią Dortmund, dziesięć lat temu kazała wyrzucić mi śmieci. To odważne łzy płynące przy całej rodzinie, w tym kuzynostwie z Tarnowa, gdy za sprawą Wiltorda i Trezegueta, Włochy, w ostatnich sekundach a potem po dogrywce, traciły w lipcu 2000 roku tytuł Mistrza Europy. To ostatni, dla nikogo poza mną już nieważny mecz fazy grupowej Euro 2000, gdy wybrałem parady rezerwowego bramkarza Francuzów, Bernarda Lamy, zamiast spotkania na mieście mojej podstawówkowej miłości, dzwoniącej w czasie meczu.

Gdy rówieśnicy wychodzili na miasto, poznawali smak literatury, pieprzyli swoje dziewczyny, słuchali muzyki, ja celowo uwsteczniałem się, zaprzedając całą moją duszę, wszystko co miałem, futbolowi; co do dziś w kontakcie z inteligentnymi rówieśnikami czyni mnie bezużytecznym, nietowarzyskim i sprawia wrażenie cofniętego w rozwoju. Te czasy były jednak tak piękne, bo pozwalały na prawdziwe pasjonowanie się moim hobby niezależnie od tego, co działo się poza tym światem; i na naiwność; nie wiedząc o futbolu zbyt wiele, mogłem się nim jedynie i tylko wtedy prawdziwie i szczerze emocjonować. Nie rozumiejąc go.

Dziś to uczucie zastępuje cynizm, kalkulacja; znajomość faktów przeszłości, powtarzalność, kolejne edycje, teorie cyklu i nadto wiedza. Przy tym w życiu zmieniają się priorytety; przygnieciony ciężarem dorosłego życia, wyszedłem z pubu w Derby kilka minut po rozpoczęciu meczu, opuszczając w maju tego roku pierwszy finał Ligi Mistrzów w moim świadomym, futbolowym życiu. Niemal tydzień wcześniej o finale Pucharu UEFA przypomniałem sobie dwie godziny po jego rozegraniu. Futbol smakuje inaczej nie tylko, dlatego, że staje się powtarzalny, ale również z powodu zmiany tła wydarzeń.

Kiedyś po rozmowie na podobny temat ze Zdziśkiem, wracając smutno do mieszkania rodziców - t o j u ż n i e m o j e m i e s z k a n i e - między drzwiami klatki schodowej a włożeniem klucza do drzwi mieszkania, doszedłem do refleksji, że tak jak pierwsza zobaczona nago i kochana dziewczyna jest jednak tą pierwszą i na całe życie najwspanialej zapamiętaną, tak pierwsze emocje sportowe dla dorastającego chłopca są najlepsze, jakie mogą go spotkać w całym życiu. Kolejne dziewczyny i kolejne edycje europejskich pucharów zabijają w facetach wszystko.


Futbol dla mnie umiera i gaśnie, traci swój smak i blaknie, mimo w ostatnim czasie odkrycia po Zinedine Zidane’ie i Thierry’m Henry’m dwóch kolejnych Nieskazitelnych, ale i przy tym - co w dzisiejszym futbolu już rzadkie – nieprzereklamowanych graczy, których każde dotknięcie piłki, podobnie jak pierwszych dwóch, potrafi jeszcze przygasić blask nagiego kobiecego ciała przechadzającego się po pokoju.

Hiszpan Cesc Fabregas z Arsenalu i Bułgar Dimitar Berbatov z Tottenhamu wiosny jednak nie czynią; nie mam już w futbolu, na co czekać. Wszystko, co miało, już się wydarzyło i zostało przeze mnie zobaczone, a to, czego jeszcze nie widziałem - w tym występu w Lidze Mistrzów ukochanej Wisły Kraków - w dzisiejszym skomercjalizowanym, podzielonym na dwa bieguny europejskim futbolu, nie mam już prawa zobaczyć.

Gdyby UEFA wiedziała do utraty, jakiego fana futbolu to prowadzi, z pewnością na eliminacyjny mecz Ligi Mistrzów, 23 sierpnia 2005 w Atenach, nie wyznaczyłaby angielskiego sędziego Michaela Riley’a, którego przyczyniające się do klęski 1:4 decyzje, ku osłupieniu całej rodziny przemieniły mnie, mężczyznę, powiedzmy, w zawiniętego w szalik, ryczącego na-powrót-chłopca.

A tak naprawdę, dziś to już wiem, nie był to spisek Europejskiej Unii Piłkarskiej, tylko po prostu śmierć futbolu. Śmierć tym bardziej oczywista i bolesna, iż dziś, po wielu latach, z powodu futbolowych wydarzeń podobnych pokładów frustracji, eksplozji gniewu czy radości już z siebie wydobyć nie umiem. Po jedenastu sezonach zobojętniałem.

Thursday 13 December 2007

Moja pierwsza miłość w ogóle, nazwijmy ją JEDEN, była czystą, niewinną miłością; w stylu siedmiolatka. Nie pamiętam z niej zbyt wiele. Dziś, gdy patrzę się na nią, często nie pamiętam nawet, że ją kochałem. DWA, to pierwsza szkolna miłość, sentyment pozostanie do końca życia. TRZY to najważniejsza miłość; poznałem ją w czasie dojrzewania, więc z nią wiążą się pewne wydarzenia, noce…; ona zostanie ze mną do końca. CZTERY to atrakcyjna, niedawno zapoznana, seksowna miłość. Spoglądam na nią z błyskiem w oku, czasem zazdrosny, dlaczego TRZY nie wygląda zawsze tak dobrze jak ona. Lecz nie łączy mnie z nią nic więcej niż chwilowy podziw; ani przeszłość, ani sentyment z młodszych lat.

JEDEN - łódzki Widzew
DWA - turyński Juventus
TRZY - krakowska Wisła
CZTERY - londyński Arsenal

The language of football.

Sunday 9 December 2007

Simon. Simon jest 32-letnim Najmniej Atrakcyjnym Człowiekiem Świata z Newcastle, który kilkanaście dni temu wprowadził się naprzeciw mojego pokoju. Od moich drzwi trzy kroki na wprost i cztery na prawo od łazienki. Gdyby XXI wiek faworyzował brzydkich ludzi z pewnością Simon zostałby jego ikoną.

Długo drapałem się po głowie próbując myśleć, lecz nie jestem w stanie znaleźć odpowiedzi na pytanie, czy Bóg jest wciąż w stanie ulepić człowieka o tylu niekorzystnych parametrach. Gdyby wciąż był, wkrótce nastać musiałaby Wielka Powódź, aby mógł - celowo przeoczony, pozostawiony na lądzie, niewzięty na Arkę - zostać utopiony. Amen.

Łysawy Simon z północy, pomimo faktu ogolenia się maszynką firmową Philips, zrobił to na tyle kanciaście, iż wynurzył niekorzystnie na powierzchnię swoją zniekształconą czaszkę, z zastanawiająco finezyjnie wystającymi z tyłu głowy dwoma zwojami mózgu; osobiście przypomina mi to efekt uderzenia pałką policyjna w bardzo młodym wieku, w wyjątkowo giętki mózg. Nie warte wspominania jest, że Najmniej Atrakcyjny Człowiek Świata ma wielki brzuch i zad dinozaura – to musi być oczywiste – a rozmiary ich są przerażające na tyle, iż gdy się odwraca, ludzie zamykają oczy. Nie posiada on właściwie żadnej koszulki, która z sukcesem przykryłaby powierzchnię jego brzucha. Jakby było tego mało, Najmniej Atrakcyjny Człowiek Świata z Newcastle ma krzywe nogi, a fakt, że się często jąkając zacina, czyni jego anegdoty, które opowiadać kocha i w które wsłuchujemy się jednakże z niezmienną atencją, wlokącymi się w nieskończoność horrorami.

Najmniej Atrakcyjny Człowiek Świata to człowiek mimo wszystko bardzo towarzyski, na tyle gadatliwy, iż zdołał wzbudzić we mnie podejrzenie długo trzymanego w piwnicy. Jest solidnie napalony na rozmawianie z ludźmi, tak jak ja, wraz z - chcę tak myśleć - moimi rówieśnikami być zaczynamy na urodzone na początku lat 90 dziewczęta. Jeśli moi rówieśnicy nie zaczynają, jestem sam, a to w naszej cywilizacji nazywa się pedofilią.

W czasie każdego oglądanego przez wszystkich filmu, Simon trajkocze tak głośno, że musimy proponować by coś przekąsił. Gdy opowiada, co robił w młodości, wyginamy w nerwowym ticku w kierunku ściany twarze - nikt nie wierzy, że kiedykolwiek był młody. W takich momentach zapada niekomfortowe milczenie. Gdy mówi, iż cieszy się z faktu bycia singlem, bo uprawiać sex może z kim chce, w obrzydzeniu i proteście wychodzę z pokoju. Gdy Najmniej Atrakcyjny Człowiek Świata wstaje z fotela, sapie tak głośno, że zagłusza dźwięk z ekranu. Jego Top Gear, sześć piw dziennie i hamburger to cała przyjemność, jaką może osiągnąć na tej planecie. Cud, że oddycha.

Z każdym miesiącem staje się coraz bardziej żałośnie smutny; coraz mniej zdolny do spędzenia życia z kimkolwiek. Dopełniając czary goryczy kilka lat temu zbankrutował, przepędzając resztki kobiet, które gotowe byłyby go wydymać. Banki pozamykały jego konta, więc Najmniej Atrakcyjny Człowiek Świata przesiedział kilka lat za długo na utrzymaniu u rodziców - w standardach brytyjskich nawet kilkanaście.

Gdy ponownie odważył się usamodzielnić, wyruszył do Job Center w Newcastle i znalazł pracę w Castle Donington. Kilka dni temu ptyś miał dostać od rodziców, na dobry początek życia w środkowej Anglii, przesyłkę z funtami z Newcastle. By uczynić historię jego życia jeszcze żałośniejszą, Bóg zadecydował, że pieniądze z Newcastle dojść nie mogą. W czwarty dzień nowej pracy pociecha rodziców musiała zaciągać pożyczkę u szefa. W dniu, w którym kalendarz zaskoczył mnie grudniem, Simon wyciągnął czterdzieści funtów od Ruperta. Za połowę zatankował benzynę, po czym w poszukiwaniu supermarketowej promocji przejechał sześć mil, by wrócić z kupionymi w TESCO za osiemnaście funtów pięćdziesięcioma czterema puszkami piwa. Nimi, więc zaryglował nam lodówkę.

Kilkusekundowe wycinki wymiksowane z dołującą piosenką Micheala Pitta „Death To Birth” do filmu „Last Day” o depresyjnym Kurcie Cobainie, ilustrowałyby zjawisko życia Najmniej Atrakcyjnego Człowieka Świata najlepiej. Czarno-biały obraz. Simon pożerający trzecią porcję obiadu – przygaszenie – pssss, odgłos kolejnej otwieranej puszki piwa z lecącym Top Gear’em w tle – przygaszenie - zbliżenie na wypadającego z pyska sandwicza – przygaszenie - rozsmarowany po twarzy ketchup – przygaszenie - odgłosy sapania – przygaszenie - prasowana XXXL koszulka – przygaszenie. Biały napis SIMON na czarnym tle.

It’s a long, long journey, proszę państwa. To długa męcząca podróż. Dlatego wszyscy spierdalamy z pokoju chwilę po tym, gdy on do niego wchodzi. Nikt z nas nie chce oglądać tej podróży.

Wednesday 28 November 2007

Stosunki z byłymi dziewczynami są zawsze drażliwą sprawą. Nie wszyscy potrafią sobie je poukładać; ja nie umiem tego na pewno. Moja roszczeniowa postawa wobec ich ciał, dusz, seksualnych przyjemności, które wciąż, myślę, mają w ofercie, nie pomaga.

Brak kobiety przy pewnym zawahaniu czy na oglądanie znaczków zaprosić rozwiązłą 17-letnią Emmę, a może przede wszystkim przypadek – sms od ex, gdy kilkaset metrów od jej mieszkania wlokłem się bez parasola, zmusiły mnie do odświeżenia kontaktów. Chciałem się zaprzyjaźnić. Potrzebowałem w końcu pogadać z jakimś człowiekiem. Padał deszcz. Szare niebo przypominało, że mieszkam w Brytanii; mijała już jesień. Jak każda przypominała żałośnie tą z 2003 roku, najlepszą z dwudziestu dwóch. Przy bijącym po twarzy deszczu nie miałem tego dnia złudzeń. Wrażenie trwa, bo większość rzeczy złych zdążyłem z niej zapomnieć; dobre, jak pierwszy własnoręcznie z koleżanki z klasy zdjęty biustonosz, nie zdążyły się jeszcze w pamięci zatrzeć.

Popatrzyła na siebie w lustrze. Jak zwykle nie robiła sobie nic z mojej obecności w pokoju. Była naga; by ocenić swoją seksualność pochyliła lekko głowę:

- Jestem piękna – wycedziła cicho.

W ogóle mnie nie zrozumiała. Pragnąłem tylko trochę uwagi, trochę więcej czasu, z jej strony elokwencji, inteligentnej rozmowy, a ona zaoferowała sex.

Wracając w deszczu usłyszałem z przejeżdżającej taksówki piosenkę Nutiniego. Niestety znów zapragnąłem gitary z Camden Town.

Tuesday 20 November 2007

Ten dzień w naszym kalendarzu odznaczył się bólem sympatycznej grubaski. Porzucona, ogołocona z godności i poniżona. Ona, Emily. Po policzkach płynęły łzy; szarpała się z zebraniem swoich rzeczy z podłogi naszego pokoju gościnnego.

Widziałem między nimi napięcie, bolesne wypalenie w czasie rozmów, pasję, która wygasła; etap irytacji osobą, z która się związało. Sporo tego dnia dawał do myślenia wzrok Benjamina w czasie opowieści Madeleine, studiującej w Edynburgu sexy koleżanki naszej sexy Lizzie. Studiująca na północy kraju aktorstwo Madeleine - tak, to ten nieznośny typ dziewczyny pewnej siebie, tańczącej przed wszystkimi, gdy nikt tego sobie nie życzy, zasłaniającej tv, gdy wszyscy chcą go oglądać, mówiącej głośno, gdy inni nie chcą, by mówiła cokolwiek – opowiadała o potrzebie pozbycia się w delikatny sposób swojego meksykańskiego chłopaka z Nottm. Emily doradzała, więc: bądź twarda, nie czuj się winna, bla, bla, bla – słuchałem -, powiedz, że to koniec, powinien zrozumieć, bla, bla, bla. Groteska sytuacji, więc polegała tego dnia na tym, iż w trzy godziny później sama została porzucona w ten sposób. Sama jednak nie zrozumiała i ryczała.

Patrzyłem na nią, gdy zbierała buciki kopciuszka z podłogi i udawałem, że nie rozumiem, co się wydarzyło. To męska wersja kobiecej empatii. Gap się w tv, gap się w tv; a więc kto w 1998 roku w Łodzi w meczu z Udinese strzelił gola dla Widzewa? Daniel Bogusz, Daniel Bogusz, piękny wolej, piękny wolej, powtarzałem, Daniel Bogusz, piękny wolej.

Nie wiedząc, jak zareagować i czy w ogóle, wybrałem czajenie się; leżałem drętwo. Właściwie nie, było nas dwóch; leżeliśmy, więc razem ze Stuartem na kanapach jak bezużyteczne męskie warzywa oglądające włoską piłkę; na Channel 5 leciała właśnie powtórką meczu Fiorentiny z Udinese; jej spojrzenie wyrażało jedynie pustą pretensję, na którą żaden z nas nie potrafił odpowiedzieć. Nie żeby objawiała ją przez skargi, ona tylko cicho łkała. Była wciąż poruszana dreszczem, to nic przyjemnego w patrzeniu na zranioną samicę, a od dawna wstrząsana obsesją, że w pracy kręci z Lizzie. Wkładała do torby zielony sweter, gdy Stuart rzucił do niej drętwo:
s e e y o u l a t e r. Trzasnęła z płaczem drzwiami.

Samiec postanowił wymienić ją na lepszy model. Odciąć się od kamienia u nogi, kamień zostawić; nawet lepiej, kamień wróci sam pociągiem do domu. Chociaż nie trzeba kamienia wynosić.

Widząc przez okno w kuchni pierwszy raz padający w tym roku śnieg, wrzeszczeliśmy do Boga: oh, fuck off! Tego dnia mieliśmy przecież wszyscy jechać na łyżwy do Nottingham.

Tuesday 13 November 2007

Zamrożony listopadowym oczekiwaniem na autobus, doszedłem w Nottingham do wniosku, że nie potrafię dłużej znieść widoku czarnych dziewcząt. Zarówno w tym mieście, jak i w całym kraju w ogóle.

Nie potrafię dłużej patrzeć się na nie z radością i seksualnym z przeszłości zaciekawieniem. Gdy afrykańskie kształty ich czaszek i czarne rysy twarzy przypominają o głupocie ex, o jej poczytywaniu autobiografii modelek i kolorowych plotkarskich pisemek, oglądaniu Big Brothera, fascynacja zamienia się we wstręt. To koniec pewnej epoki w życiu Przemysława.

Po kupieniu single ticket za dwa funty pięćdziesiąt refleksja przemkowa kurewsko przygniotła mnie raz jeszcze. A więc, mimo, że coraz rzadziej łapię się na tym, iż: o-kurwa-przecież-ja-żyję-za-granicą, a ludzie potrafią przywyknąć do pewnych faktów w ich życiu, jak kraj, w którym się mieszka, szybciej niż powszechnie się myśli, to i tak strzępy starego sposobu myślenia, cóż, pozostają. Pewnie dlatego - pomyślałem zajmując grzecznie swoje miejsce w autobusie - nie będąc wychowanym w multikulturowej i multirasowej Wielkiej Brytanii wciąż łatwiej przychodzi mi na kolor skóry zwalić głupotę, prostotę i próżniactwo przypadkowo, wręcz losowo z tłumu na przystanku autobusowym wybranej, na szczęście dziś już tylko ex, dziewczyny.

Wydaję mi się, że mimo spędzenia osiemnastu już miesięcy mojego młodego w Anglii, w tym depresyjnych pierwszych ośmiu w czasie, których nie nauczyłem się niczego poza liczeniem pieniędzy, w pewnych kwestiach powoli i opornie staję się „angielski”. Oczywiście, stałem się dużo grzeczniejszy, bardziej uprzejmy, nauczyłem się interakcji i miejscowego sposobu komunikacji polegającego, jak się okazuje, nie tylko na zarzucaniu się - kto więcej – słowem „thank you”, ale pewien sposób myślenia – dobry, czy zły - wciąż, mimo nabycia wielu innych miejscowych obyczajów, pozostaje.

Poza tym, istnieją jeszcze różnice w stylu życia, do których – w przeciwieństwie do manier - bardziej niż nie potrafię, to właśnie nie chcę się przyzwyczaić. W tym względzie nie potrafię być „angielski”; ale właśnie ten fakt, świadomość życia tutaj z prawdopodobną metką „foreigner”, kogoś trochę innego niż reszta, kogoś, kto się nie do końca przyzwyczai oraz prosty fakt, że czasem mogę sobie pozwolić na udawanie „obcokrajowca-idioty” – to moja ulubiona zagrywka – dodaje życiu tu smak i lepiej pozwala mi odnaleźć się za granicą; poprzez dowcipny i ironiczny stosunek wobec rodowitych mieszkańców tej ziemi właśnie.

Dlatego śmieję się z ich stylu życia polegającego na zapierdalaniu w pracy, zapierdalaniu w pracy, jeszcze raz na zapierdalaniu w pracy, kupowaniu na raty domku jak najdalej od miasta, byle żona zapoznana kiedyś w pubie - nigdy na ulicy!; tu nie tylko nikt nikogo na ulicy nie podrywa, ale nikt na nikogo na ulicy się nie patrzy; bardziej wypada się w brzydki chodnik, niż na piękną dziewczynę patrzeć, ot Brytania - miała powód, by do pracy nie chodzić w ogóle i przyjaciółkom opowiadać, że „podjęcie pracy nawet nie pokryłoby wydatków na pociągi do miasta”; poza pieniędzmi i domem - jak się dostać na property ladder? - wszystko kręci się wokół „binge and booze”, rozwalaniu w sobotnie przedpołudnia na ciuchy i sztuczne żarcie – pomarz sobie o naturalnym kalafiorze w Brytanii - wszystkiego, co się przez poprzednich pięć dni zarobiło; potem urżnięciu się w sobotni wieczór w pubie przy rugby na ekranie lub trzecioligowym angielskim futbolu, który jest ważniejszy niż pierwsza liga włoska, by w ciągu tygodnia znów siedzieć, jeść, pić i czuć się w pubie jak w domu, za wyjątkiem znów piątku, który służy na lądowaniu w łóżku z brzydką-za-szklankę-martini-Angielką.

I tylko serial Little Britain przypomina mi, że Brytyjczycy też widzą swoje przywary i absurdy własnej brytyjskiej rzeczywistości, śmiać się potrafią z siebie jak rzadko który naród; może z kolei dlatego dziwią się obrażalstwu innych nacji, gdy akurat, jakby dla odmiany, uderza w nich ostrze brytyjskiego dowcipu. Pierwszy z brzegu przykład, zamieszczona w dzisiejszym artykule The Times z trzeciej strony informacja o redakcyjnym konkursie dla czytelników na najlepsze, za pomocą pięciu słów, opisanie tego, co dla nich znaczy bycie Brytyjczykiem; padło wiele odpowiedzi, ale najwięcej czytelników brytyjskiego ducha wyraziło słowami:

At least we're not French.


***

Podczas podróży z Nottingham do Castle Donington – czasem jeżdżę do miasta, żałuję i wracam - gapiąc się na mijane, charakterystyczne brytyjskie puby, zastanawiam się często nad tym, że o ile moje poglądy o życiu i wyznawane wartości są wciąż ukształtowane Polską i to one czasem każą nazywać mi idiotami tych zepsutych pieniędzmi ludzi Zachodu, to ciekawi mnie, w jakim stopniu cały ten mój system wartości zostanie przemeblowany latami pobytu w Wielkiej Brytanii? Czy wciąż będę, nie znajdując do końca swojej tożsamości, śmiać się i trzymać ironiczny dystans, czy przyzwyczaję się na tyle, iż zacznę żyć całkowicie jak oni? To refleksje, które często towarzyszą mi w czasie podróży autobusami.

Myślę sobie wtedy, że w końcu wzorce zanikają, a o wartościach i standardach kraju ojczystego można zapomnieć, gdy mieszka się w nim do zaledwie 20 roku życia, co – osobiście, to moje zdanie, nie pozwoliło mi ani na przesiąknięcie Polską, ani na zanurzenie się w każdej dziedzinie życia, w której mógłbym się zanurzyć i ją ocenić, ani na spotkanie i zobaczenie ułamka pozytywów i negatywów, które można w życiu w Polsce spotkać i zobaczyć. Jestem nie tylko podatny na zmiany pewnych polskich przyzwyczajeń, ale i wielu różnic nie umiem zapewne nawet dostrzec, nigdy w Polsce nie prowadząc ani poważnego dorosłego życia, ani nawet nie pracując. Ostatnio myśląc o zwiedzaniu Wielkiej Brytanii, doszło do mnie, że nigdy nawet nie zwiedziałem Polski; i trochę mnie szlag trafił. Wyjechałem z niej, nie wiedząc do końca, jaka jest.

Prawdopodobnie, więc, za kilka lat będę dziwolągiem o zmiksowanych kulturowo wzorach zachowań, nowych nawykach i przyzwyczajeniach, który przywyknie i śmiać się już nie będzie ani z ludzi tej ziemi, ani z ludzi ziemi ojczystej, tylko z samego siebie i własnego skołowania. I myślę, że z tym skołowaniem będzie mi do twarzy.

Friday 9 November 2007


It makes me laugh...
Polska - czarna dziura pilkarskiej Europy.
(Chociaz Slowacja miala chyba dwa kluby od 97'... Koszyce i Artmedia? hmm)

Monday 5 November 2007

Notka edukacyjna.

Co u mnie? Dość ciężko ostatnimi czasy przychodzi zarabianie funtów w pracy, myślami jestem już bardziej w Londynie 20. grudnia (Boże daj), a w dni wolne tonę pod ciężarem zbędnej wiedzy o kursach na wszystkich, ponad stu brytyjskich uniwersytetach, na których mógłbym studiować.

Przygotowanie listy, która okazała się 22-stronnicowa, z jedynie nazwami kursów na każdym Uni, zabrało mi około kilkunastu godzin. I wciąż nie wiem nic. Spośród przedmiotów, które mógłbym teoretycznie studiować odrzuciłem wszelkie wariacje z językiem rosyjskim i niemieckim, w większości także - chyba, że kurs w połączeniu z nimi wydawał się fascynująco interesujący - z socjologią i historią i po przejściach na chUJocie absolutnie z filozofią (nie jestem inteligentny enough, ot co).

Oczywiście, długo przy różnych kombinacjach brałem pod uwagę kierunek „Latin”, aż do momentu, gdy doszło do mnie, że moje ciepłe skojarzenie z latynoamerykańskimi gwiazdami porno ze strony makeinbrazil.com nie ma związku z przedmiotem – to tylko łacina. Lista, która mnie gnębi w ostatnich dniach zawiera absurdalne połączenia wszystkich śródziemnomorskich języków z krajów z których dziewczyny są potencjalnie o śniadej karnacji, z wariacjami stosunków międzynarodowych, politologii, literatury angielskiej, dziennikarstwa, europeistyki i kreatywnego pisania w języku angielskim.

Przede wszystkim chcę studiować w południowej lub środkowej Anglii, nie na północy, której akcent mnie przeraża. Nie wspominam już o Szkocji – gdzie studia są za darmo, – ale, po których, adaptując tamtejszą wymowę, nikt by mnie nie rozumiał ani w Anglii, ani w Ameryce… ;)

Niestety, dla podjęcia wyboru, w Anglii można znaleźć każde połączenia przedmiotów, jakie tylko można sobie wyobrazić; nawet Management and Hebrew, czy Burmese, matematykę z językiem koreańskim. Ja jedynie ograniczyłem się do rzeczywistych zainteresowań; efekt: no właśnie, 22 strony w Wordzie. Mam dwa i pół miesiąca na wysłanie podań do odpowiedniej instytucji. Wybrać pięć kierunków (tyle szans dostaje każdy) muszę jednak już dziś, przygotować podania, obiecać w nim, że zdam IELTS, napisać/kogoś poprosić o referencję – najlepiej nauczyciela, nadto jakoś wybrać papiery w Krakowie (najlepiej się rozdwoić) i możliwie jak najwcześniej, by zwiększyć swoje szansę, wysłać to wszystko do organizacji zajmującej się podaniami za uniwersytety.

Whereas, myślę sobie, jeśli nie dostanę się na studia, to po sześciu miesiącach w Londynie zamiast przeprowadzki do Sheffield, Manchesteru, Leeds, Nottingham czy Yorku czeka mnie prawdopodobnie kolejny, spędzony w jednym z kilkunastu najbardziej fascynujących miast świata i wypełniony uczeniem się „cockneya” czwarty (sic!) gap year . I chyba nie będę rozpaczać; chociaż z nudy poszedłbym sobie na studia – nie liczę, że studia mnie uszczęśliwią, gdyż prawdziwie uszczęśliwić może tylko soczysta cipka (oh, brzydko, za wtrącenie przepraszam).

Prawdopodobnie jednak nie wrócę do Polski. Za bardzo kręci mnie poznawanie języka i nowej kultury bym mógł z tego, ot tak, przy pierwszej niekonsekwencji, dla wyścigu szczurów i źle skrojonych studiów w Polsce zrezygnować. Z moich przemyśleń wynika, że wracając traciłbym więcej niż tracę zostając. Jeśli ktokolwiek coś z tego rozumie.

***

Z okazji moich urodzin, które jak każde kolejne w czasie podróży w głąb oceanu są coraz mniej i mniej istotne – życie się rozłazi i przeskakuje z torów nadziei na tory życia, już z coraz mniejszymi oczekiwaniami wobec wszystkiego, to już luźna, powolna jazda, właściwie zjazd - prezentuję mój prywatny ranking zawodów, zajęć; jako, że to właśnie o zawodach będziemy z czasem rozmawiać coraz więcej, a o urodzinach coraz mniej i mniej, aż w końcu zapomnimy kiedy właściwie one są, tak jak mój tato o swoich.

Gdzie nie wspomniane “Polska”, wszędzie zazwyczaj chodzi o WB.

1. Sprzątacz; praca na myjni.
2. Fabryka; magazyn; zakład przemysłowy; budowa; prostytuowanie się.
3. Hydraulik; kierowca ciężarówki; polski piłkarz trzecioligowy; bezrobotny.
4. Listonosz; opiekun socjalny; kasa w supermarkecie ASDA i każdym innym.
5. Barista w kawiarni/pubie; kelner w restauracji/hotelu; sprzedawca w Debenhamsie i innych sklepach; polska policja; polski piłkarz drugoligowy; opiekunka do dziecka; stworzony-do-rzeczy-wielkich-wieczny-student.; motorniczy tramwaju; nocny portier.
6. Taksówkarz; kierowca autobusu.
7. Sprzedawca w księgarni/sklepie muzycznym; bileciarz w kinie; menedżer w kawiarni/pubie/restauracji; okienko na poczcie; zwykły-pracownik-zwykłego-biura-obojętnie-gdzie-zajmującego-się-niewiadomo-czym; recepcjonista; lekarz.
8. Piłkarz w pierwszoligowym klubie polskim; policja; bank; biuro podróży; agencja pracy; agencja nieruchomości; agencja reklamowa; jakikolwiek-manager-gdziekolwiek-gdzie; nauczyciel; prawnik; słaby dziennikarz.
9. Urzędnik w skarbówce (nie wiem czemu, brakowało pomysłów na „9”, by podzielić dobre i świetne zajęcia); niezły dziennikarz.
10. Dobry dziennikarz; pisarz; gitarzysta z grzywką w brytyjskim zespole; długowłosy piłkarz z zarostem we włoskiej lidze; tłumacz.

Saturday 27 October 2007

Rozłożeni na czterech fotelach oglądamy razem w pokoju gościnnym angielską tv. Włączamy pożyczane przez niemieckiego współlokatora, Benjamina, Family Guy; pijemy piwo, whatsoever też herbatę, gramy w FIFE na Play Station, gdzie ja wykazując kompletną niezdolność do defensywy i przekroczenia połowy boiska przegrywam 0:9 mecze Polski z Anglią. Gadamy o wszystkim i o niczym.

Niemka Judith częstuje mnie winem i obściskuje się w kącie z ledwo okazującym trzeźwość, pochodzącym z Isle of Weigh angielskim Stuartem. Znudzony Stuart ze swoim kurewsko zaszyfrowanym akcentem pyta: „is there any football on?". My okłamujemy go, że nie. Wie, że to piłkarska środa; zmusza do Sky News i głupiej ze studia bez obrazków relacji z europejskich stadionów. Relację przerywają, co rusz krajowe informacje sportowe; jego Southampton, jaka szkoda, znów przegrywa. Otwiera kolejną puszkę Fostera; jutro nie będzie pamiętał ani wyniku, ani tego, że znów spał z Judith.

Ona pragnąca ze mną intelektualnej rozmowy o różnicach językowych i w mentalności wśród narodów słowiańskich, widząc moje słabnące zainteresowanie a w oczach rosnącą futbolową gorączkę, pasuje i ścięta zabiera się za sprzątanie. Stuart nie chce oglądać programu na BBC4 o Polsce. Pochodząca ze Szkocji Emily, ale dla mnie całkowicie już językowo zangielszczona, całuje się przy ścianie z Benjaminem. W pokoju robi się duszno.

Układają z puszek piramidy, kupują sobie nowe trampki, w dni wolne grają w golfa szpanując przed gośćmi w przedpokoju rozwalonymi kijami, golfowymi gadżetami i czapkami. Mają około 25-lat, jestem najmłodszy w tym gronie. Mieszkanie, w którym żyję ze Benjaminem i Stuartem jest jednym z trzech w miasteczku należących do hotelu; w innych mieszka reszta, w tym przychodzące do nas Judith i Emily. Najgorętsze jednak, Emma, Lizzie i Amel, dziewczyny, przy których facetom wypadają z rąk widelce, wciąż są niesamodzielne i niestety mieszkają z rodzicami gdzieś daleko, gdzie mój penis nie sięga; w pracy pojawiają się podwożone.

Niektórzy pracują w recepcji, inni w barze; uprawiają na zmianę ze sobą seks albo jedynie takie na razie odnoszę wrażenie. Prowadzą życie spokojne i nastawione na przyjemność; życie ludzi, którzy swoje ambicje już spełnili lub ich nie mieli – nie pytam. Orbitują bez cukru.

***

Czasem wpada kolejna paczka znajomych z miasteczka; wchodzi bez pukania, nażre się, naśmieci, pobrudzi trochę naczyń i wyjdzie. Kompletnie mi dotąd obcy wdzierają się do mieszkania i zastają mnie na fotelu przed tv w swetrze i piżamie; - Where’s everybody? – pada niczym strzał w głowę pytanie; – Yyy, helo mate? – bywałem na początku w szoku, w Nottingham ludzie wchodzili do czyichś mieszkań tylko wtedy, gdy chcieli mordować. - You mean all the other chaps or who the hell d’you mean? – moje zdezorientowanie w takich sytuacjach zwykle nie ustępowało.

W ten sposób poznałem jednego z członków pochodzącego z Castle Donington zespołu Late Of The Pier, według znalezionego przypadkiem przez Karolinę dwustronicowego artykułu ze starego dodatku muzycznego The Observer (niedzielna wersja lewicowego The Guardian) Late Of The Pier to „the hottest group on the under-18s scene”; w tej chwili mają 20 czy 21 lat. Resztę zespołu zdążyłem nieświadomy spotkać kilka dni wcześniej, gdy Stu pozwalał im w hotelowym barze urżnąć się za darmo.

Przychodzili też do naszego mieszkania przez kilka dni z rzędu; siedząc bez opieki gospodarzy w naszym sporym pokoju gościnnym oglądali tv, gdy ja zwykle zrąbany wstawałem po odespanej nocy. W końcu Ross, sympatyczny rudzielec i perkusista, gdy gościnnie zaproponowałem mu kubek herbaty pochwalił się, że w gruncie rzeczy tworzą zespół muzyczny; pokazał mi stronę na My Space(http://www.myspace.com/lateofthepier ; ach ta młodzież, sukces Arctic Monkeys uderzył im do głowy i kazał grać w piwnicy, pierwsza myśl).

Od pierwszych chwil wydali mi się właśnie tymi brytyjskimi typami, którzy wykorzystując we własnym kraju najlepsze dla rocka czasy od lat 70. próbują coś brzdąkać w piwnicy, zakładają zespół i swoim brzdąkaniem starają się podbić krajowy rynek muzyczny, nie tylko po to by móc pieprzyć krajowe-jeszcze-o-pięknych-ciałach-młode-dziewczęta, potem marzyć o Europie i na końcu o ruszeniu overseas na najtrudniejszy podbój – US. Ich cool look tamtej nocy w hotelu, gdy siedziałem pod krawatem z Lenartem w recepcji, przywołał mi w głowie właśnie młode indie rock gwiazdy. Trafiłem.

W zespół ci sympatyczni chłopcy ze środkowo-angielskiego miasteczka bawią się od trzech lat, od dwóch zaś robią to w miarę profesjonalnie; nagrywają, więc teledyski z 10 osobową załogą profesjonalistów, jeden lub dwa clipy lecą już ponoć na MTV2 (patrz youtube); jeżdżą w trasy po Wielkiej Brytanii, grają na festiwalach, często goszczą w słynnym londyńskim klubie Koko (1 listopada znów tam grają). Kilka dni temu wrócili z Islandii, robią, więc co mogą, by pokazać się w s z ę d z i e. Naukę, po skończeniu college'u, na razie porzucili – gdybym miał taką szansę jaka stoi przed nimi, zrobiłbym to jeszcze wcześniej. Jakiś czas temu zostali zauważeni przez kilka wytwórni; starannie wybrali ... (tu powinna być nazwa, której zapomniałem, jak mi Karolina lub Zdzislaw spec przypomni - dopiszę), która miała już w swoim szeregu The Beatles, wciąż Radiohead, a z popowych m.in. Kylie Minogue; współpraca ta zaowocowała wydaniem dwóch singli. Na maj planują wydanie swojego pierwszej płyty. Okładka NME? Kto wie, w Wielkiej Brytanii zespoły promowane są z tygodnia na tydzień.

Pogadałem chwilę z Rossem, który kiedyś pracował dorywczo w hotelu Priest House, gdy wszyscy oglądaliśmy Hollyoaksów i Simpsonów. Mówił, że wciąż dokładają do interesu, zdarza się, że muszą dopłacać do koncertów, mieszkają z rodzicami, choć niedługo przeprowadzają się na obrzeża Nottingham, gdzie zamierzają komponować i nagrać płytę. Są na etapie inwestycji, ale ja trzymam za nich kciuki i jestem o nich spokojny - grają dość ciekawie, trochę jak The Klaxons, choć niektóre ich songi są jeszcze nieco surowe. Kto wie, może za jakieś czas będą jednym z lepiej rozpoznawalnych brytyjskich bandów. Fajne chłopaczki, może jutro znów wpadną na telewizję.


(Śnił mi się wczoraj Kamil Kosowski na Rynku Głównym z Dariuszem Dudką. Siedzieli w czerwonych dresach i nawet nie próbowali zająć się nawzajem konwersacją. Byłem z Rafałem i zacząłem wkurwiać Kosowskiego trudnymi pytaniami; poklepałem go na koniec i życzyłem sukcesu w niedzielnym meczu z Legią).

(Brawa i podziękowania dla brytyjskiej policji, która dzięki kamerom umieszczonym w tym kraju w s z ę d z i e, odnalazła 16-letnich hoodsów, którzy w środę wieczorem w Nottingham obrabowali Mateusza z ipoda, dokumentów i innych rzeczy. Mateusz powiedział po tym, że pieprzy i wraca do Polski, co powie teraz? Może poczuje się bezpieczniej? Zobaczymy w kolejnym odcinku. NOTTINGHAM – THE GUN CAPITAL - mój kolejny T-shirt na Londyn).

Tuesday 23 October 2007

To stan, w którym gdy mam do wyboru pięciominutowy spacer do jedynego w miasteczku supermarketu a głodowanie i oparcie się przez cały dzień na dwóch kanapkach, wybieram głód. To sen w śpiworze w zimnym pokoju - na pościel w czasie przeprowadzki zabrakło mi rąk; pościel porzuciłem w Nottingham; to ból gardła, gdy każdego ranka wstaję o 18, by zjeść śniadanie przy zachodzie słońca; to łażenie w piżamie z zarzuconym tylko w zielono-biało-niebieskie paski swetrem i rękami skrzyżowanymi na klatce; grymasem na twarzy, przedwczorajszym zarostem, rozczochranymi włosami; to zaglądanie do garnków Stuarta i Benjamina w poszukiwaniu ciepłego jedzenia; dostrzeganie nowych śmieci na podłodze. Jak autystyczne dziecko układanie się na fotelach w living roomie; widok niedopasowanych skarpetek – jedna żółta z napisem Thursday, zielona Monday. Ruch ręką - zrzucenie pozostawionych w nocy przez chłopaków puszek po piwie. Czuję, że życie mi się rozłazi.

Friday 19 October 2007


Moje ulubione zajęcie, czyli spędzanie czasu z byłymi dziewczynami.

Thursday 18 October 2007

Wracając po trzech przesiadkach z pracy w końcu miejskim tramwajem, wysłałem wiadomość do Zohry: dziś śpię do szóstej wieczorem. Oznaczało to, że nie może do mnie przyjść, tak jak się umówiliśmy, na na trzecią; miałem tylko wypalić jej płytkę ze zdjęciami z jej rozległych podróży po południowej Afryce. Odpisała, iż wobec tego nie tylko nie przyjdzie dziś – foch! - ale nie przyjdzie do mnie już nigdy więcej; kasuje mój numer - nie chce mnie już znać.

Patrząc na smsa nie wiedziałem, czy to prawda, czy może przypadkiem śpię. Po nieprzespanych pięciu nocach byłem już przygaszony i mocno klapnięty, przemoknięty zdezorientowaniem; z trzaskającymi złączami w mózgu, przypominającym sylwestrowy kac bólem głowy; przerażony swoim przemęczeniem, niewiedzący gdzie jestem i jaki jest dzień tygodnia. Odpisałem dresiarsko Zohrze po polsku: w o b e c t e g o c h u j z t o b ą.

Z rana przeprowadzka na wieś do mieszkania, którego nikt nigdy nie zamyka, w którym panuje syf totalny, i które przynosi najwięcej szkód dla klimatu i globalnego ocieplenia w promilu kilku kilometrów; to miejsce gdzie kaloryfery grzane są na okrągło przy otwartych oknach, a światło w kuchni pali się cały dzień.

Przez dwa miesiące na wsi nie zobaczę

a n i j e d n e j Hinduski
a n i j e d n e j Murzynki

Monday 15 October 2007

O wyborach dowiedziałem się długo po tym, kiedy oczywiste stało się ich przeprowadzenie, o dokładnej dacie przypadkiem – UWAGA REKLAMA - z bloga Olki – link po prawej (Ola, pięć złotych), a pierwszą jakąkolwiek debatę zobaczyłem, schodząc po jedzenie do kuchni, z telewizora ludzi, od których w Nottingham wynajmuję jeszcze, za forty quid a week mój nieprzyzwoicie tani w stosunku do wielkości pokój.

W czasie kilku minut robienia kanapek na kolację, z czego dwie były z masłem i dżemem, pozostałe dwie zaś z żółtym serem, majonezem i sałatą - zdrowo:2 – niezdrowo:2 - zdążyłem sobie ponownie wyrobić opinię na temat polskiej polityki i zbliżających się wyborów. Wszystkie strony są siebie warte. Kaczyński, Tusk, Kwaśniewski są beznadziejni (oczywiście, wychowany w antykomunistycznym domu Przemek powie, że wybór tego ostatniego jest dwa razy bardziej nieprzyzwoity niż dwóch pierwszych), a żaden rząd przez 20 lat, lub więcej – wyjąłem chleb z półki – ani nie będzie przez ludzi chwalony, ani nie będzie miał dobrej prasy.

Powód jest prozaiczny: spośród dziesięciu absolutnie priorytetowych spraw do zrealizowania, pieniądze będą przez ten czas dostępne wciąż jedynie na trzy; i cały czas – obojętnie, jaki rząd odurzeni mocą polityki buchającej z ekranów polskich telewizorów Polacy wybiorą – będzie to – smarowałem kanapkę - dla grupy rządzącej wymagało kombinacji, lawirowania między różnymi grupami społecznymi, zadowalania jednych i odbierania drugim – po prostu: czeka nas i tak nieszczęście.

Niestety rzygać mi się Polską chce właśnie w czasie wyborów - szczególnie, gdy mogą rozkojarzyć mnie w układaniu plasterków serka na moje pyszne kanapki; serek też pyszny, z ASDY, ale wciąż pyszny - że to wszystko jest takie kurwa ważne, że wszyscy się tym podniecają na miesiąc przed. Może to o mnie dobrze świadczy, może źle, ale chciałbym żyć w kraju, w którym mogę nie wiedzieć, kto jest jego premierem i nie być zasypywanym przy każdym włączeniu telewizora polityką. W żadnym cywilizowanym kraju Europy społeczeństwa nie obserwują takiej dawki. Tego nie ma.

Rozśmieszyły mnie znów te wszystkie lecące jeden po drugim programy publicystyczne, Polska oglądająca TVN 24 i żyjąca Szkłem Kontaktowym - wiem, że tu uderzam we wszystkich, w tym mojego spędzającego pół dnia, przed TVN 24 antykomunistycznego ojca, nie wiadomo, po której stronie stojącego zdezorientowanego już dziadka i lewicową, jarającą się codziennie na okrągło polityką, część rodziny z Tarnowa; te okładki gazet wymalowane twarzami polityków, zaangażowanie w politykę świadomych wagi decyzji młodych ludzi, te wszystkie opaski „Spieprzaj dziadu”, te akcje, wiece, ta ogólna świadomość, walka, ta młoda demokracja.

Też lubiłem przez kilka miesięcy politykę; też, by wiedzieć, co się wydarzyło i móc kiedyś oddać rozsądny, wyważony głos, przeczytałem podręcznik historii o okresie 1945-1989, aż zobaczyłem w Wielkiej Brytanii, że życie publiczne może wyglądać inaczej, lepiej…


Przyjedź!! Za 200 funtów depozytu zorganizujemy ci pracę i mieszkanie!!
Załatwimy numer National Insurance i opłacimy składkę do Home Office!!

Zeus.
Biuro pośrednictwa pracy.

Saturday 13 October 2007

Jechałem i szedłem do pracy trzy godziny; wyjechałem z Nottingham o 17:10, dotarłem do hotelu o 20:20; gubiłem autobusy i trasę; zmieniałem pomysły, jak tam dotrzeć. Gdy idiotycznie wybrałem podróż na międzynarodowe lotnisko East Midlands Airport, a dopiero stamtąd wyruszyłem do Castle Donington, było już absolutnie ciemno. Z centrum miasteczka za radą kilkunastoletniej angielskiej młodzieży w dresach (takiej, która jeżdźac dwupiętrowym autobusem, zajmuje ostatnie miejsca na drugim piętrze i słuchając Akona obraża pasażerów – to ważna w UK grupa społeczna), piechotą po zmroku szedłem czterdzieści minut prostą drogą, wydawało się, do nikąd.

Po drodze mijałem domy, kiedy domy niestety się skończyły - oprócz żyta, pszenicy i zmroku, nie było już nic. Szedłem jedyną ulicą w promieniu kilku mil przez pola, minąłem kilka aut, z których każdy mógłby się zatrzymać, by zawinąć mnie w dywan i wrzucić do najbliższej rzeki; slalomem mijałem po ciemku nadjeżdżające, uderzające po oczach światłami, samochody; z lewej strony schodziłem na prawą, potem z prawej, ustępując im drogi na lewą – zapomnijcie o chodniku. W każdej chwili ktoś mógł wyskoczyć zza krzaków i poderżnąć mi w trzy sekundy gardło. Nie było widać już nic.

Kilka kilometrów dalej świecił się tylko pas startowy i odlatujące samoloty – miałbym piękny widok w czasie śmierci; świadomość szczęśliwych ludzi tak blisko; ludzi, którzy przed chwilą widzieli Neapol i Amsterdam, zapach podróży. Zginąć dla dojścia do hotelu do pracy? Dla zarobienia pieniędzy na kurs językowy? – pomyślałem - jakie to wszystko bezsensu; nic, truchtałem dalej. Doszedłem do ciemnego lasu, który na kilometr w około otacza hotel; stałem przed nim pięć minut zastanawiając się jak to zrobić i przeżyć. Brak świateł, z lasu dobiegały szmery, trzaski, szelest liści. Moja śmierć mogła nastąpić w każdej sekundzie.

Myślę, że ostatnią rzeczą, jaką robi osoba, która doświadcza momentu zejścia jest próba zadzwonienia po pomoc; ja trzymałem rękę na komórce i wyświetlonym numerze do hotelu; w chwili ataku – jeśli ten nie okaże się od razu śmiertelny, pomyślałem – mogę nacisnąć słuchawkę, rzucić świecący się telefon, spróbować stawić czoła przeciwnikowi, którego nie widać i jednocześnie krzyczeć po pomoc – jeśli ktoś w hotelu odbierze. Krok, po kroku, krok po kroku, próbując trzymać się drogi, krok, po kroku, krok po kroku; trzaskało wokół drzewo, krok po kroku, otaczały mnie w promieniu kilkunastu metrów dziwne odgłosy, serce biło; krok po kroku. Zobaczyłem światło hotelowych apartamentów, krok po kroku, cywilizacja! Nikt mnie nie zaatakował - żaden czubek żyjący w lesie - żadne zwierzę.

Przeżyłem, już nigdy więcej tej drogi! - pomyślałem
(nie ma innej, o tym w momencie euforii zapomniałem).

Po drodze, która zabrała mi trzy godziny, dużo zdrowia, stresu i ryzyka życia, po przejściu pól i lasów, okazało się, że dzień wcześniej źle popatrzyłem na rotę, a dzień, w którym zaczynam zmianę nazywa się Saturday, a nie Friday. Tego dnia nie pracowałem…

Cały hotel śmiał się z Przemka.

„Jezu Przemek. Twoje przygody mnie osłabiają. Szkoda mi cię strasznie. I znów wracasz?”
Karolina 12.10.07. 20:38

„Nie no… zostaje do 23… ta Gośka mnie odwiezie… przepraszam świat za Przemka…”
Przemek 12.10.07 20:44

Why Does It Always Rain On Me guys?



Notkę te dedykuję mojemu ojcu, który po przeczytaniu wysłanych mu na pocztę historii Johna i Lenarta zjebał mnie straszliwie i odpisał bardzo niezrozumiale. Tym razem więc, najbardziej gówniana i nieprzygotowana notka w historii. Dla taty. Wyślę mu jutro na pocztę.

Friday 12 October 2007

Po jednej stronie stoją Absolwenci Uczelni Technicznych po drugiej Humaniści. Pierwsi celują w dobrze płatną, zagwarantowaną do ostatnich dni życia Pracę, drudzy, rozwijają umiejętności, których nikt w tym systemie nigdy nie wynagrodzi.

Gromadząc w sobie przez całe życie pokłady frustracji, Humaniści wywołują w końcu bunt mający na celu obalenie systemu i przeszkodzenie Absolwentom Uczelni Technicznych dostania dożywotnio Pracy oraz zmuszenie ich do rozwijania umiejętności humanistycznych, by wkrótce, po dwuletnim przyśpieszonym kursie m.in. kreatywnego pisania i grania muzyki, mogli stanąć w szranki z Humanistami. W tym systemie AUT zastąpiły w pracy maszyny, bez żadnego negatywnego jednak efektu na jej jakość; świat natiomast uwolnił nieskończoną liczbę etatów humanistycznych. Zlikwidowano pieniądze, wprowadzoną walutą była Przyjemność. O nią rozpoczęła się walka. Nie było etatów w informatyce i finansach, a kierunek zarządzanie i marketing zastąpi wszechobecnie nakazana filozofia i wszelkie filologie. Ten system wynagrodzi tych, których skrzywdziły ostatnie dwadzieścia lat i wprowadzenie komputerów – krzyczeli po wtargnięciu do biura rządu Humaniści.

Podczas gdy AUT chodzili dotychczas po ziemi, drudzy, humaniści, po sklepieniu niebieskim; teraz również pierwszym rozkazano marzyć i zapomnieć o spędzaniu życia na zarabianiu pieniędzy i dążeniu do stanowisk; zostali przymusowo nakierowani na Przyjemność, której zawsze chcieli, lecz obowiązujący system nakazywał im myśleć racjonalnie i walczyć o Pracę. Wkrótce rozkazano im recytować poezję, pisać wiersze i opowiadania; robić zdjęcia, grać na gitarze i perkusji; zakładać zespoły muzyczne, wysyłać recenzje do gazet i robić audycje radiowe; jednym reżyserować filmy, innym w nich grać. Wszyscy zapomnieli o Pracy i zaczęli walczyć o Przyjemność. Bóg oszalał ze szczęścia, Jezus Chrystus zszedł z krzyża, a Adolf Hitler pomyślał, że to lepsze niż faszyzm.


("Chaotyczna" - Zdzisław)
("Niezrozumiała i bez związku z resztą" - Karolina)

Wednesday 10 October 2007

Lenart. 42- lata, pochodzenie: Zimbabwe. Śmieszny nos w kształcie gruszki, ciemna w kolorze czekolady skóra, wystający z białej koszuli brzuch, krawat, czarne spodnie od garnituru, połyskujące buty; raczej niewielkie poczucie humoru, za to inteligencja, której o tak wysokim poziomie, u czarnego człowieka dotychczas nie spotkałem.

Przeszłość Lenarta i jego życiorys, stanowi przykład dziwnych, pokręconych losów życiowych ludzi mieszkających obok nas, na tej samej planecie. Gdy w 1980 Zimbabwe, jako przedostatni przed RPA kraj w Afryce, uzyskało niepodległość, rozpoczął się w nim boom gospodarczy; nawet Zohra często powtarza, że Zimbabwe było najpiękniejszym krajem Afryki. Oczywiste jest, że jedynie do momentu zakończenia zimnej wojny obywatele Zimbabwe i całej Afryki mogli liczyć na sensowną pomoc i zainteresowanie świata, gdy zabiegały o nie faktycznie dwa, blok komunistyczny i zachodni, ale i po tym okresie, mając położone przez kolonizatorów fundamenty i bogactwa mineralne, niektóre z nich, jak Zimbabwe i Botswana, doświadczyły piorunującego rozwoju. Ci, którzy wyjazdem na studia do Europy potrafili wykorzystać dziejowe szczęście Afryki - rywalizację Zachodu z komunizmem – mogli po powrocie do macierzystych krajów, o ile w tym czasie nastąpił tam wzrost gospodarczy, po prostu zbijać kokosy. Taki zbieg okoliczności i wydarzeń w historii zdarza się raz na kilkanaście pokoleń. Afryce przydarzył się po raz pierwszy.

Wielu przyjaciół Lenarta z Zimbabwe wykorzystało swoją szansę; sporo z nich studiowało nawet na Uniwersytecie Warszawskim, inni w Moskwie, Bułgarii; duża grupa również na Zachodzie. On skorzystał z tej walki światów i ofert wyjazdem na studia do Wielkiej Brytanii. Gdy je skończył nie było już dwóch światów; wspaniałe czasy dla Afryki minęły, ale on wykorzystał je najlepiej jak mógł. Tak jak zamierzał, po studiach w Cardiff wrócił budować lepsze Zimbabwe. Dobre wykształcenie spowodowało, że przez osiem lat był jednym z pięciu dyrektorów wykonawczych największego banku w jego kraju; miał wszystko, wspaniałą żonę, zdecydował się na dzieci, zdołał kupić i spłacić w Zimbabwe kredyt na trzy wille.

Hossa nie trwała wiecznie. Wszystko zaczęło się zmieniać na przełomie 1999 i 2000 roku, gdy wcześniej dobrze zarządzający krajem, dziś słusznie wyklęty przez media na całym świecie, Robert Mugabe, zaczął wprowadzać zmiany niszcząc sektor prywatny, de facto wprowadzając coś na kształt afrykańskiej odmiany komunizmu. Firmy zaczęły bankrutować jedna po drugiej, cała gospodarka i wskaźniki ekonomiczne upadły nisko, szalała inflacja. Katastrofa doprowadziła do upadku państwa. Wielu przyjaciół Lenarta, setki tysięcy ludzi zamieszkujących Zimbabwe znalazło azyl w krajach zachodnich.

Zmartwiony brakiem w swoim kraju szans na edukację dzieci, Lenart wyjechał w 2005 z nimi i żoną do Anglii, zostawiając w swoich willach dalszą rodzinę. Dziś Lenart zmaga się z życiem w Nottingham; by zagwarantować swoim córkom lepsze życie, robi to samo, co setki tysięcy uciekinierów z Afryki, w tym tysiące świetnie wykwalifikowanych lekarzy, prawników, którzy – obawiając się na tym kontynencie, ze względu na rasistowskie uprzedzenia, negatywnego rozpatrzenia swoich kandydatur w zawodach, do których są wyszkoleni - znajdują spokojniejsze i wygodniejsze posadki często opiekując się tu angielskimi staruszkami, sprzątając, czy pracując fizycznie.

Lenart, zamiast szukać pracy w banku, pracuje dla agencji pośredniczącej, która gwarantuje mu różne tymczasowe prace; raz sprząta, raz pracuje w magazynach. Ostatnio agencja otrzymała telefon z Priest Hotel w Castle Donington z informacją, że potrzebują kogoś, kto pokryłby trzy dni nocnej zmiany, na wszelki wypadek, gdyby osoba rozpoczynająca tam pracę jednak zrezygnowała. Tą osobą jestem ja, Lenart natomiast jest człowiekiem, z którym przez trzy dni pracowałem. Byliśmy jak Vincent i Jules z Pulp Fiction, białas i czarnuch, patrolowaliśmy korytarze hotelu pod krawatem z trzema telefonami każdy, prowadząc długie, nocne dyskusje o przyszłości Afryki.

***

Powroty samochodem nad ranem do Nottingham, bo Lenart mnie podwoził - ja w Anglii do samochodu nie wsiądę sam nigdy - spędzaliśmy również na pogawędkach. W sytuacjach, gdy na poważniejsze rozmowy nie pozwala już zmęczenie, a nie wiesz, czy w Zimbabwe mają ketchup i kolorowe telewizory, warto, chociaż znać nazwiska kilku piłkarzy. Bardzo się, Lenart ucieszył, gdy wypowiedziałem nazwisko Shingayiego Kaondery, grającego w Górniku Zabrze kilka lat temu napastnika, którego dziś czasem widuję na liście strzelców w meczach reprezentacji Zimbabwe. Jeszcze większą przyjemność zarówno mnie jak i jemu sprawiła rozmowa o Dicksonie Choto i Takesure Chinyama’ie, obecnie graczach warszawskiej Legii. Tak, wiedziałem, że Choto również grywa w reprezentacji Zimbabwe i jest pewnie dobrze w swojej ojczyźnie znany, ale nie spodziewałem się, że ktoś może znać Chinyamę. Lenart pamięta go jednak z pięknych czasów, gdy sam mieszkał w ojczyźnie a Chinyama grał w jednym z najmocniejszych klubów ligi Zimbabwe. O siódmej nad ranem przy rzęsiście padającym angielskim deszczu nie był pewien, czy ten klub, tak jak całe Zimbabwe, jeszcze istnieje. Przemoknięty o 7:44 czekałem na autobus.

Monday 8 October 2007

John. Trzydziestoletni, dowcipny, znerwicowany, zaokrąglony Anglik; kręcone, zaczesane do tyłu pół długie włosy, spływające po czole krople potu i postrzelony wzrok przepracowanego nocnego portiera. Porozumiewawcze ze mną spojrzenia po każdym telefonie z któregoś z 40 pokojów z zapytaniem j a k w ł ą c z a s i ę t e l e w i z o r; zagryzanie warg przy wezwaniach, by znów otworzyć bar i nalać Jacka Danielsa pijącym w pokoju wypoczynkowym nietrzeźwym, odbijającym się od ścian biznesmenom. W czasie sobotnich wesel pozostawiony w nocy sam sobie, serwuje alkohol przez cztery godziny do piątej nad ranem; trzy dzwoniące w kieszeni telefony, podkrążone oczy, popękane naczyńka; nierozumiejący go i wymagający, płacący mu marne 5.85/h za noc, szefowie. Meldowanie spóźnionych gości i rozpowiadanie niesmacznych historii o hotelu, szefach i klientach. Alkoholizm, gdy wszyscy już śpią po czwartej nad ranem - walenie samemu w barze whisky. Goście wykańczający go zamówieniami gazet na niedzielny poranek, które nie są sprzedawane poza Iranem, czy innymi, które faktycznie w niedzielę nie ukazują się w ogóle. Rady, by ignorować szefa kuchni, gdy ten coś mówi, poprzez zwrot „fuck off”. Kolejny obchód hotelu o piątej nad ranem; nocny audyt, wyklinanie komputera. Budzenie niektórych gości o szóstej, roznoszenie im gazet - wszystko; po powrocie nienawidząca go już żona.

John pracuje tu na nocnej zmianie od trzech i pół miesiąca, każdego tygodnia przez pięć dni, dwanaście godzin dziennie; łącznie: 60hs w tygodniu. Ten gość w nocy jest tu wszystkim, nocnym portierem, recepcjonistą, barmanem, kelnerem, sprzątaczką, pokojówka, szefem kuchni, managerem, klucznikiem, gościem przygotowującym konferencję, rozkładającym stoły, składającym je, białym niewolnikiem - on robi wszystko. Facet zdradza oznaki obłąkania, od tygodni balansuje na granicy choroby umysłowej. W zasadzie nie – wszyscy myślą, że już oszalał.

John, czyli facet, którego mam zmienić.

Saturday 6 October 2007

Dwa tygodnie w erze “po Nero” i wciąż nic konkretnego - aż do wczoraj, gdy przeszedłem pozytywnie interview o pracę na nocnej zmianie w recepcji czterogwiazdkowego hotelu sieci Hand Picked Hotels w uroczym miasteczku Castle Donington, 15 km od Nottingham.

W międzyczasie poza jednym dniem jako Sprzątacz, gdzie miałem pracować trzy dni, ale już po pierwszym mnie zwolnili, pracowałem też jeden dzień w fabryce maszynek do golenia; wkładałem przez sześć godzin żyletki do pudełek i rozmawiałem ze stoperami w uszach z Angielką, lecącą nazajutrz do Sharm El Shaikh, oraz cuchnącym Erytrejczykiem, który uważa, że kobiety na Zachodzie kupują sobie psy, by uprawiać z nimi sex.

(tak to jest, myślę sobie, gdy muzułmanin przyjeżdża do zachodniego kraju i widzi pierwszy raz w życiu film pornograficzny)

Ryzyko opuszczenia Nero jednak się opłaciło, bo dzięki wielkiemu szczęściu nie tylko zostałem poinformowany o wolnym etacie w hotelu, bo również przywieziono mi podanie i zawieziono z powrotem, to jeszcze Gosia – supervisorka w tym hotelu i siostra dziewczyny, która wprowadziła się obok – na tym polega moje szczęście - jeszcze mnie do tego miasteczka na interview zawiozła. Czy mogło być łatwiej?

Zastanawiałem się, czy nie jest za łatwo. Męczyło mnie to, zastanawiałem się pewnego dnia dwie minuty nim z zamkniętymi oczami i wstrętem do samego siebie, napisałem jej na końcu smsa „papa” (przecież to może świadczyć o moim seksualnym nią zainteresowaniu; myślicie czasem o tym, gdy piszecie smsy?); już wcześniej widziałem, że jest radośnie wobec mnie nastawiona, dzwoniła do mnie; nie umiałem się odnaleźć. To chyba jednak zwykła pomoc jakich niewiele dostaje się od Polaków.

Widzę tylko dwa problemy – o ile przez trzy noce od dzisiejszej, na okresie próbnym, nie pokażę się zbyt źle; pierwszy stanowi przeprowadzka do tego malowniczego miasteczka, bo praca w recepcji tego hotelu wymaga przeprowadzki – to zbyt daleko; drugi - będę musiał się codziennie golić, nigdy tego jeszcze nie robiłem, nie wiem jak codzienne golenie wygląda, nie wiem jak to przeżyję.

Hotel jest posh, very zacny, kunsztowny, położony nad piękną rzeczką; otoczony magicznym laskiem, wypełniony oddającymi hołd swemu bogactwu amerykańskimi biznesmeni; także ze sznurem Koreańczyków i Japończyków lądujących obok helikopterami, zaparkowanymi na zewnątrz bentleyami czy szykownymi wnętrzami. Wszystko to było takie wspaniałe, że czekając godzinę na interview z panią manager oraz towarzyszącą jej – czyżby mającą ocenić moje zachowania, stopień potencjalnej nieodpowiedzialności i szaleństwa? – panią psycholog (tak!), aż nie wiedziałem jak trzymać posh filiżankę z posh herbatką i z której strony gryźć posh ciasteczko. A cóż by się stało gdybym tam przypadkiem pierdnął?

Przetrwałem jednak i nie dałem się sprowokować; odpowiadałem z-angielskim-już-u-mnie-wyuczonym-plastykowym-uśmiechem tak jak chcieli na wszystkie podchwytliwe psychologicznie pytania, rozśmieszając ich nie raz do łez lub wykonując gesty młodego–bardzo-odpowiedzialnego-człowieka-któremu-na-noc-zostawić-można-hotel. Bo tak, otóż to w prawie moich tylko rękach będzie to wszystko kiedyś w nocy. Same pytania dotyczyły wszystkiego, mojej przeszłości, w tym przygody na Jagiellonian University, przyszłości i pomysłów na życie – jednym słowem, miałem okazję sprzedać sporo dobrych i zmyślonych historii.

Potem jeszcze czekała mnie relaksująca rozmowa na zewnątrz przy rzeczce z głównym managerem Rupertem, którego polubiłem od razu, gdy tłumacząc mi zawiłości who is who w tym hotelu opisał jedną z kobiet, że to ta „z dużymi cyckami”; nadajemy na tych samych seksistowskich falach. Poza tym przypomina mi Billa Clintona; jest szczery, mówi, że ma pewne obawy jeśli idzie o zatrudnianie Polaków, ale - jak powiedział - ja je przełamuję; ja Przemek – Winkelrierd narodu.

Gdy wracałem z powrotem do Nottingham przejazd przez miasteczko powodował u mnie lekki dreszcz. Szkoda, że będę musiał opuścić to piękne miejsce juz za dwa miesiące. To Anglia, jakiej spodziewałem się i jaką wyobrażałem sobie przylatując tu pierwszy raz. To jest mój English dream.
Zapomniane myśli z czwartku:


Przesunąłem łóżko i szafkę, mój pokój został przemeblowany; składający się od trzech miesięcy z ryby i warzyw obiad zamieniony na pizzę; kolejność codziennych wydarzeń odwrócona; zacząłem chodzić w miejsca, w które wcześniej nie chodziłem; ścieżkami, których nie używałem. Zacząłem spędzać dnie oglądając filmy, zamiast uczyć się języka. Zacząłem kupować sobie inne rzeczy, począwszy od jogurtów z nieznanymi dotąd smakami, po lody, których nigdy nie jadałem. Aż doszedłem do wniosku, że nie o to chodziło. Filip Zajdel miał rację. Brakuje mi dupy.




(- Czy może uniwersytetu?
- Eee nie, chyba jednak dupy. )

Tuesday 2 October 2007

Lansowaliśmy się z Marcinem Ziomkowskim, wkrótce oby wziętym warszawskim prawnikiem, który nie rozumie póki co „warszawki” i sra na nią tak jak wszyscy spoza Warszawy sramy, przez nasze teenage lata z gazetą pod ręką na tarnobrzeskim rynku. Ziomek prawdopodobnie z lewicową Gazetą Wyborczą, ja może z przyzwoitą Rzeczpospolitą; a może nie? Może nie było z nami Michnika? Nie wiem, ze względu na łatwość do niej dostępu któryś z nas chyba nosił w sam raz dla post-dziś-udających-liberałów
-komunistycznych-z-lat-osiemdziesiątych-pedałów, Gazetę Wyborczą.

Było oczywiste, że bardziej chodziło o gazetę jako taką, niż o tytuł; o jasny sygnał jaki, tak myśleliśmy, dawaliśmy nastoletnim, tarnobrzeskim fokom: myślimy. Mamy coś do powiedzenia; są w nas jakieś ideały; są myśli, jakieś opinie – już nie ważne jakie, czy post-komunistycznie-chujowo-es-el-dowsko-lewicowe, czy wśród-młodzieży-
dziś-wstydliwie-do-przyznania-się-niemożliwe-bo-z-niewiedzy-na-nacjonalistę-można-
wyjść-prawicowe. My się z gazetami gibaliśmy. Wyrażaliśmy gotowość do rozmowy. Postarzaliśmy się celowo zakładając marynarki oraz wkładając pod pachy gazety; podkręcaliśmy liczniki do wieku brata Marcina, którego on zresztą marynarkę wówczas nosił; lecz przegrywaliśmy z systemem. Młode foki spod Planet Inn po prostu nas nie chciały. Nie znajdywaliśmy zrozumienia.

(Tę notkę dedykuję Marcinowi Ziomkowskiemu, o którego urodzinach drugi rok z rzędu wstydliwie zapomniałem, a o których przypominałem sobie dwukrotnie po tygodniu, w obu przypadkach sporo po północy, na kiblu siedząc)

Monday 1 October 2007

Chcę w końcu zacząć zarabiać.
Odkładać na Londyn.
Przeprowadzić się.
Zacząć w życiu nowy etap.
Jestem zdesperowany.
Czas leci.
P a ź d z i e r n i k.
Nie muszę robić rzeczy wielkich.
Mogę pracować fizycznie.
Dawać lekcje z angielskiego.
Sprzątać biura.
Pieprzyć 40-latki.
W h a t e v e r.

Wisława Szymborska (1984);
tomik: „Październik – Whatever”.

Źródło: Wikipedia

Friday 28 September 2007

Po pierwszym tego dnia szerokim otwarciu źrenicy wzięło go na wymioty. Żądał cofnięcia, krzyku, powrotu. Zaczął się dusić; brak łaknienia; brzucha ból, meldował. Widząc bandę Polaków zrobił się mały. Z sali dobiegał hałas maszyn; czekały. Odgłosy ucinanego materiału; cieknącego smaru. Ośmiogodzinny na twarzy grymas. Z poziomu chrystusowego osunięty na dno jęczał. Nie wyjęta przez pół dnia przeżuta guma. Przewiercanej ściany krzyk. Pyłek kurzu. Nie chciał żyć.

U p o d l e n i e.

Nie obchodziło go, co tam się działo. Co było produkowane. Czekał już na piątek, na wypłatę. Specjalnie nie spał poprzedniej nocy, by nie zrobić dobrego wrażenia. Na dwie godziny przed końcem zwinięty w kłębek spał pod daszkiem.

Już więcej tam nie przyjadę - wzdrygnął się

(Jak czubek pojechał tam znów. Z szaleńczym błyskiem w oczach, wtargnął do hotelu, położył się na blacie recepcji i wykończony wrzasnął: Chcecie mnie, czy nie???)

Zwalisty Wodnik Szuwarek, łysina na głowie, garb powyżej przeciętnej, mętny wzrok alkoholika, zajmował się oprowadzaniem po apartamentach i luksusowych zakątkach pomieszczeń. Tłumaczył swym nie-do-zrozumienia-niby-akcentem-lecz-raczej-myślę-bełkotem w h a t m u s t b e d o n e. On mówił d o n ‘ t po i t, c a n y o u i m a g i n e? Zgrzyt. Working-class-bełkot, a i odrażający dialekt zarazem.

Przez osiem godzin Wodnik Szuwarek kazał chodzić, zmieniać worki w koszach - tych szwaczek, praczek; nie zwracał uwagi, co robiły. Przerażenie tym miejscem postępowało. Stamtąd uciekł. Usiadł na metalowym rusztowaniu za kolejnym budynkiem - Unit 23 stanowiła tabliczka - należącym wciąż do obiektów całego zakładu - obozu. Tuż przy obiegającej dookoła obiektów siatce zakończonej drutem kolczastym i pokrytej smarem – czy ktoś próbował stąd przede mną uciec? – obok ruchliwej szosy o natężeniu kilkuset pojazdów na godzinę, siedział on – uciekinier - wykolejeniec. Skulony w kłębek, z kapturem czarnego prochowca zarzuconym na głowie, z książką Houellebecqa. Po dwóch godzinach nawrót przyzwoitości nakazywał mu zwykle wracać, zmienić dwa worki (d w a), pokazać się, i potem znów, między samochodami, ogrodzeniem elektrycznym, porzuconymi metalowymi przyrządami przecisnąć się do skrytki i osiąść. Spadł deszcz na stronę 146.

(Wykonał ostatni telefon do hotelu, gdzie nikt go nie chciał, prosząc z desperacją o rozmowę z Lisą. Prześladował ją. Wzięto jego dane i obiecano oddzwonić.)

Został sprzątaczem. Niżej w społeczeństwie już być nie można. Upadł na samo dno. Nawet bycie dziwką szacował wyżej.

Nie zamierzał się zaprzyjaźniać z nikim – gdyż powiedziane jest: Sprzątacz nie ma przyjaciół. Sprzątacz nie rozmawia z podwładnymi. Tym bardziej, Sprzątacz z tomem Houellebecqa w kieszeni.

Wracając z powrotem by się pokazać po godzinie, zauważył na tablicy korkowej foto, z wąsatym polskim – jak byk – Krzysztofem, Angolem, co nie wyjechał z Nottingham dalej niż pięć i pół mili na północ, oraz dwoma 50-letnimi Polkami, zgaduję: spod Pabianic – oto, miały Pabianice na twarzy wypisane; całość z podpisem: „The Best Team”. Wzięło go znów tego dnia na wymioty. Pobiegł do kibla czytać.

(Gdy pewnego razu zobaczył ją wysiadającą z tramu podbiegł do niej i ryknął: rozpatrzyłaś już CV???)

Jest jakiś rozpropagowany kult pracy w fabryce, pomyślał, były tu całe patologiczne rodziny; ich zdjęcia, fotki psów, niechcianych dzieci, kuzynów z Lincoln. Rozpracowywanie akcentu tych debili zajęło mu kiedyś miesiąc. Pachniały starością, zgniłymi perfumami, powolnym rozkładem. Stare, 50-letnie kutwy, szwaczki, praczki; nie wiem, co robiły.

- To się nachodzisz, co?
- Taki zawód.

Około trzynastej, po kilkudziesięciu kubłów śmieci wyjęciu do wniosku doszedł, że bycie Sprzątaczem jest w każdym bądź razie
c o o l; to jedynie najgorszy z wolnych zawodów tego świata, nic strasznego. Do obowiązków Sprzątacza nie należy bowiem nic. Sprzątacz jest jak duch. Żaden kosz po trzynastej nie potrzebuje Sprzątacza. Etat Sprzątacza stworzony jest, tu przemyślał sprawę, dla kogoś, kto chciałby się migać i za budynkiem 23 wyglądając jak ćpun z klejem książki czytać. (poza tym, muszę przyznać, pierwszy na przerwie przy automacie z batonami i colą był zawsze Sprzątacz; świetny etat)

Chodził z workiem śmieci po drugim piętrze, gdzie towarzyszyły mu dźwięki Enrique Iglesiasa z Radio Leicester, lubieżny wzrok polskich po solarium dziewcząt. Śmieciarz nie był byle burakiem z Polski, bo, to polskie solarki zauważyły, Śmieciarz m ó w i ł p o a n g i e l s k u. W rzeczywistości Śmieciarz był więc Bogiem. Mógł nie wyjąć worka.

Wnosił entuzjazm wszędzie, gdzie wszedł; jego cyniczny uśmiech po powrocie z godzinnego ukrywania się, promieniował na wszystkich. Wszyscy więc polubili Śmieciarza.

Po czym zdał sobie sprawę, że i tak jest nikim.

Nie ma strony na My Space’ie.

Wednesday 26 September 2007

Gdy znów oskarżyła go, że się opierdala złożył wymówienie. Niedbale stylem „na odwal”, by podważyć tego czynu celowość, na zabazgranej z drugiej strony papieru kartce napisał: “I would like to hand in one week’s notice before I quit Caffe Nero on 23rd of September”.

Postanowił się zbuntować podpierając ściany; ostentacyjnie nie przestrzegać zasad i przepisów; opierdalanie się, to warto podkreślić, doprowadził w tym czasie do poziomu sztuki. Nie chciał być wydajny - nie chciał się uśmiechać - olewał serwowanie komukolwiek kawy w ogóle. Żywił osobliwe przekonanie, że jeśli przestanie pracować, utrudni londyńskim fiutom w błękitnych kołnierzykach z West Endu posuwanie tajskich dziwek pod Bangkokiem. Oczywiście, chciałby, myślał w takich chwilach nieśmiało bohater, robić rzeczy wielkie. Lub chociażby, nosząc błękitny kołnierzyk, samemu posuwać na wczasach Tajki.
(t a k a m a ł a p r a w d a o f a c e t a c h).

(Oczywiście, trudno się spodziewać, by bohater do momentu w którym się wykształci – bo tak, otóż jest bardzo niewykształcony - mógł na mądrzejsze i poważniejsze prace liczyć; wg artykułu z dodatku The Timesa zmiana klimatu i miejsca pracy daje jednak sporo nowych chęci do życia; autor przeczytał, podpowiedział bohaterowi, bohater dał z pracy dyla)

Ostatnie dni jeżdżenia do pracy sprawiły mu już okrutną przykrość; nieprzerwane pasmo cierpienia w autobusie 36. Jak każda niepoważna praca w której głupie do wykonania zadania stoją w sprzeczności do w i e l k i c h możliwości jednostki, tak i ta była z gatunku tych, które musi się wykonywać tylko po to, by zarobić na czynsz i – jak mówi Marian - paszę. Przyjemność, lekką, niespecjalnie wielką, sprawiała na początku. Były wtedy jeszcze w nim chęci, by zagadywać do przychodzących do kawiarni indyjsko – brytyjskich nastoletnich dziewcząt; gdy radość przynosiło uczenie się japońskiego od na w pół japońskiej koleżanki z pracy; gdy wachlarz wokół był tubylców, entuzjastycznie gotowych do uczenia bohatera
w s z y s t k i e g o z języka tubylczego, czego ten dociekliwie chciał się dowiedzieć.

Miesiące więc mijały, a każdy z nich zabierał mu kolejnego tubylca. Pojawiali się nowi, przyjezdni; nieskłonni jednak do żartów. Jakkolwiek motywacja do życia była wątła i malała to pociąg o czternastej odjechał do Southampton. Nie kupił biletu. Pracę postrzegał jako coraz głupszą i bardziej odmóżdzającą; umierał z nudy.

(Jeszcze gorzej, że nikt z nowoprzybyłych nie rozumiał ani bohatera stylu bycia, ani poczucia humoru jego; otóż zapytał raz austriacką koleżankę „To gdzie właściwie w Austrii urodził się wasz Adolf Hitler?” – obraziła się; nie rozumiem czemu; odechciało mu się nawiązywać nowych znajomości; dwie herbaty później przekreślił sens istnienia Unii Europejskiej).

Jako mechanizm obronny przed głupimi zajęciami, z negatywnym dla brytyjskiej gospodarki wpływem, wrócił do nicnierobienia.

(Tu wtrącenie. Myślę, że jednostka bohatera nie byłaby szczęśliwa również gdyby miała się w zębatki pracy biurowej dostać – o czym, przez moment, głupi był bohater – pod wpływem południowo-afrykańskiej w kolorze toffee Zohry, myślał. Gdyby miało dojść do tego przygnębiającego okiełznającego bohatera wolną jednostkę dramatu, także wówczas stosowałby swoje sztuczki; lub inną zapożyczoną z artykułu The Times o obijających się brytyjskich urzędnikach zwaną Italian Jacket. Pozostawiona na krześle marynarka, do połowy wypita, gorąca pozostawiona na biurku kawa, jako sugestia. Tylko po co marnować tak życie, skoro można marnować sobie w sposób ciekawszy; wymyślił autor, przemyślał, wypił herbatę i dopisał)

Pierwszy krok w kierunku lepszych w jego życiu w Anglii rzeczy; przynajmniej tak myślał; przynajmniej nadziei, spełnienia nowego marzenia – życia w jaskrawym, niestety, nie wiedział, że tylko z daleka, Londynie. Jeśli się nie uda, zaklinał się, iż utonie w otchłani nudy i samotności; on sam. I jego kwiatek. Kwiatek zwiędł. Głupi chuj. Wykreślcie go. Może się też okazać, iż wkrótce pożałuje; iż smutne życie i tak lepsze jest niż ryzyko głodu i bezrobocia. Dwutygodniowy zarost, nowojorskie palące się kosze na śmieci, idzie zima. Tęskno za gitarą.

(Dwa dni później przekąsił tynk na obiad. Smakował mu. Przełknął to jednak z goryczą.)

Monday 24 September 2007

Fatalnie się stało, że zacząłem uważać, iż Hitler nie we wszystkich sprawach się mylił. Fatalnie się stało, że zacząłem pragnąć zakupu na Camden Town w Londynie akustycznej gitary; nie tylko by nauczyć się grać piosenki Paolo Nutiniego. Fatalnie się stało, że nie zdążyłem wyłączyć taśmy i na kasetę nagrało się Atomic Kitten. Miało być lepiej. Fatalnie się stało, że miałem codziennie na seks z afrykańską pięknością pędzić rowerem dwie mile, a nie kupiłem nawet roweru.

Saturday 22 September 2007

Przyszła pewnego dnia. Miała akcent londyński. Nie mówiła niedbale jak inne środkowo-angielskie dziewczęta. Poza tym ona była kobietą, tak od razu pomyślałem. Od tamtych chwil do dziś pozostała najmilej przeze mnie traktowaną; cóż że jej widok powodował uczucie, uciekać czy zostać; spocone ręce. Było czarna, to wyjaśnia wiele, była otoczona gromadką biało-czarnych dzieci, była jeszcze młoda. Odurzony wszechmocą jej stylu, łagodną murzyńskością, londyńskim posh-akcentem i aurą dostarczycielki czarnych ślicznych dzieciątek, gapiłem się w jej cycki; w uszach słyszałem szelest „cipki, cipki” wymieszany z Runaway Del’a Shannon'a z 1965.

Myślę, że nie wiedziała kim jestem; nie wiedziała jak mam na imię; myślę, że nic ją nie obchodziłem; byłem tylko jednym z dziesięciu obsługujących ją każdego dnia zapuszczających grzywkę i odkładających na edukację chłopców. Płaciła dwa funty za swoje Cappuccino i kolejne cztery za dwie Mocchi dla dzieci. Płaciła za dobrą kawę, płaciła za mój uśmiech. Biznes za biznes. Wkładała sześć funtów do skarbonki w głównej siedzibie firmy przy Neal Street w Londynie, wyjmowała ze mnie, dający jej radość na trzydzieści sekund, entuzjazm; dalsze piętnaście minut dobrego samopoczucia. Nie wiedziała, że entuzjazm był autentyczny, ręce genuinely na jej widok spocone, niezgrabny gest, mający o całkowitej obojętności świadczyć, fałszywy. Kiedyś kupi kolejne Cappuccino, wypije, uśmiechnie się, wyjdzie i nie wróci.

Tak jak miłość.

(Eeeee do dupy to. – dopisane 28 września)

Monday 17 September 2007

Zakręcając zieloną nakrętką dwulitrowe semi- skimmed milk słyszę zza pleców powabne: ‘Would you like a Loyalty Card?’ koleżanki i nagle rzygam. Rzygam wszędzie, rzygam po zlewie, rzygam pod zlewem, rzygam na zdezorientowanego klienta, rzygam mu do Latte; końcówkę zostawiam na koleżankę z pracy; idę dalej, rzygam na resztę kolejki; toczę się do lodówki; rzygam do milkshake’ów; otwieram gazety i rzygam do wewnątrz; rzygam na wczorajsze i dlaczego nieświeże i niedzisiejsze - gdzie jest dostawa? - włoskie Corriere della Sera.

Podchodzę do stolika długo-nogiej, poza-moim-zasięgiem blondynki i rzygam jej do kubka. Idę dalej, leci Leonard Cohen, rzygam na ulotki, będzie, myślę, w chuj sprzątania wieczorem. Wsadzę głowę, tak by nie zepsuć fryzury, do condiment unit i narzygam i tam. Obrzygałem arogancko niebieskawe kafelki, trzeba będzie dużo sprzątać, obrzygam i z nudy zablokowaną między toaletą a outside seating staruszkę. Wszyscy są w szoku, myślę sobie, po mieście się rozniesie, że w tej kawiarni rzygają na wszystkich; hamując łzy i tłumiąc głupawy uśmiech wracam z przygotowanym Large Latte do rzeczywistości; odwracam się i podaję go pani numer 128.

Źle ze mną. Muszę zmienić pracę.