Wednesday 10 October 2007

Lenart. 42- lata, pochodzenie: Zimbabwe. Śmieszny nos w kształcie gruszki, ciemna w kolorze czekolady skóra, wystający z białej koszuli brzuch, krawat, czarne spodnie od garnituru, połyskujące buty; raczej niewielkie poczucie humoru, za to inteligencja, której o tak wysokim poziomie, u czarnego człowieka dotychczas nie spotkałem.

Przeszłość Lenarta i jego życiorys, stanowi przykład dziwnych, pokręconych losów życiowych ludzi mieszkających obok nas, na tej samej planecie. Gdy w 1980 Zimbabwe, jako przedostatni przed RPA kraj w Afryce, uzyskało niepodległość, rozpoczął się w nim boom gospodarczy; nawet Zohra często powtarza, że Zimbabwe było najpiękniejszym krajem Afryki. Oczywiste jest, że jedynie do momentu zakończenia zimnej wojny obywatele Zimbabwe i całej Afryki mogli liczyć na sensowną pomoc i zainteresowanie świata, gdy zabiegały o nie faktycznie dwa, blok komunistyczny i zachodni, ale i po tym okresie, mając położone przez kolonizatorów fundamenty i bogactwa mineralne, niektóre z nich, jak Zimbabwe i Botswana, doświadczyły piorunującego rozwoju. Ci, którzy wyjazdem na studia do Europy potrafili wykorzystać dziejowe szczęście Afryki - rywalizację Zachodu z komunizmem – mogli po powrocie do macierzystych krajów, o ile w tym czasie nastąpił tam wzrost gospodarczy, po prostu zbijać kokosy. Taki zbieg okoliczności i wydarzeń w historii zdarza się raz na kilkanaście pokoleń. Afryce przydarzył się po raz pierwszy.

Wielu przyjaciół Lenarta z Zimbabwe wykorzystało swoją szansę; sporo z nich studiowało nawet na Uniwersytecie Warszawskim, inni w Moskwie, Bułgarii; duża grupa również na Zachodzie. On skorzystał z tej walki światów i ofert wyjazdem na studia do Wielkiej Brytanii. Gdy je skończył nie było już dwóch światów; wspaniałe czasy dla Afryki minęły, ale on wykorzystał je najlepiej jak mógł. Tak jak zamierzał, po studiach w Cardiff wrócił budować lepsze Zimbabwe. Dobre wykształcenie spowodowało, że przez osiem lat był jednym z pięciu dyrektorów wykonawczych największego banku w jego kraju; miał wszystko, wspaniałą żonę, zdecydował się na dzieci, zdołał kupić i spłacić w Zimbabwe kredyt na trzy wille.

Hossa nie trwała wiecznie. Wszystko zaczęło się zmieniać na przełomie 1999 i 2000 roku, gdy wcześniej dobrze zarządzający krajem, dziś słusznie wyklęty przez media na całym świecie, Robert Mugabe, zaczął wprowadzać zmiany niszcząc sektor prywatny, de facto wprowadzając coś na kształt afrykańskiej odmiany komunizmu. Firmy zaczęły bankrutować jedna po drugiej, cała gospodarka i wskaźniki ekonomiczne upadły nisko, szalała inflacja. Katastrofa doprowadziła do upadku państwa. Wielu przyjaciół Lenarta, setki tysięcy ludzi zamieszkujących Zimbabwe znalazło azyl w krajach zachodnich.

Zmartwiony brakiem w swoim kraju szans na edukację dzieci, Lenart wyjechał w 2005 z nimi i żoną do Anglii, zostawiając w swoich willach dalszą rodzinę. Dziś Lenart zmaga się z życiem w Nottingham; by zagwarantować swoim córkom lepsze życie, robi to samo, co setki tysięcy uciekinierów z Afryki, w tym tysiące świetnie wykwalifikowanych lekarzy, prawników, którzy – obawiając się na tym kontynencie, ze względu na rasistowskie uprzedzenia, negatywnego rozpatrzenia swoich kandydatur w zawodach, do których są wyszkoleni - znajdują spokojniejsze i wygodniejsze posadki często opiekując się tu angielskimi staruszkami, sprzątając, czy pracując fizycznie.

Lenart, zamiast szukać pracy w banku, pracuje dla agencji pośredniczącej, która gwarantuje mu różne tymczasowe prace; raz sprząta, raz pracuje w magazynach. Ostatnio agencja otrzymała telefon z Priest Hotel w Castle Donington z informacją, że potrzebują kogoś, kto pokryłby trzy dni nocnej zmiany, na wszelki wypadek, gdyby osoba rozpoczynająca tam pracę jednak zrezygnowała. Tą osobą jestem ja, Lenart natomiast jest człowiekiem, z którym przez trzy dni pracowałem. Byliśmy jak Vincent i Jules z Pulp Fiction, białas i czarnuch, patrolowaliśmy korytarze hotelu pod krawatem z trzema telefonami każdy, prowadząc długie, nocne dyskusje o przyszłości Afryki.

***

Powroty samochodem nad ranem do Nottingham, bo Lenart mnie podwoził - ja w Anglii do samochodu nie wsiądę sam nigdy - spędzaliśmy również na pogawędkach. W sytuacjach, gdy na poważniejsze rozmowy nie pozwala już zmęczenie, a nie wiesz, czy w Zimbabwe mają ketchup i kolorowe telewizory, warto, chociaż znać nazwiska kilku piłkarzy. Bardzo się, Lenart ucieszył, gdy wypowiedziałem nazwisko Shingayiego Kaondery, grającego w Górniku Zabrze kilka lat temu napastnika, którego dziś czasem widuję na liście strzelców w meczach reprezentacji Zimbabwe. Jeszcze większą przyjemność zarówno mnie jak i jemu sprawiła rozmowa o Dicksonie Choto i Takesure Chinyama’ie, obecnie graczach warszawskiej Legii. Tak, wiedziałem, że Choto również grywa w reprezentacji Zimbabwe i jest pewnie dobrze w swojej ojczyźnie znany, ale nie spodziewałem się, że ktoś może znać Chinyamę. Lenart pamięta go jednak z pięknych czasów, gdy sam mieszkał w ojczyźnie a Chinyama grał w jednym z najmocniejszych klubów ligi Zimbabwe. O siódmej nad ranem przy rzęsiście padającym angielskim deszczu nie był pewien, czy ten klub, tak jak całe Zimbabwe, jeszcze istnieje. Przemoknięty o 7:44 czekałem na autobus.

7 comments:

Zee Oswald said...

ostatnie wpisy to pierwsze rozdziały książkowego zbioru:"Prawdziwi Wyspiarze -obserwacje w miejscach znienawidzonej pracy";)nowelowy charakter bardzo mi sie podoba;)

talia-pszczoly said...

swietnie sie czyta.
az by sie chcialo dalej.

Anonymous said...

Najlepszy wpis.

Unknown said...

jezeli kazdy moj komentarz ma sie ograniczyc do tego, ze masz swiety styl, swietnie sie to czyta i nie mozna sie oderwac, to daruje sobie komentarze.

czyli ze mi sie podoba :)

gala® said...

Stary! Ty powinieneś zostać pisarzem i tyle. Czytałeś "Futbolową gorączkę" prawda? Pisarz - fanatyk futbolu, który o większości meczów, które widział (i o tych, o których tylko czytał) potrafi opowiedzieć ze szczegółami - to właśnie Przemek :)

. said...

;)

czieeeeeerssss

Napisze tak, wiem, ze nie pisze zle; wiem, ze umiem pisac, to juz mi dawno powiedziano, a sam zauwazylem, gdy mialem 17 lat i zaczalem pisac felietony sam dla siebie, ale ale ale - to jeszcze nic. Tyle, ze aby byc pisarzem, trzeba miec sporo doswiadczen (przeprowadzka do Londynu temu tez ma sluzyc?), sporo ksiazek przeczytanych, bla bla, bla, ale za kilka lat, moze sprobuje wszystkie rzeczy, ktore pisze zebrac do kupy, nadac temu fabule i gdzies opublikowac.

Kiedys z Karolina o tym gadalismy przez telefon i sie smialismy, ze o to wlasnie chodzi, zeby jakas praca, jakies wyksztalcenie byly przykrywka, ale tak naprawde chodzi nam o to, by po opublikowaniu czegos fajnego, zrobieniu czegos wielkiego, do konca zycia, bez wzgledu na prace, ktora sie wykonuje, moc nazywac sie ARTYSTA:D

Tak moj tato Marian - muzyk albo tato Karoliny - malarz:)

I tak zrobie ja. Tyle, by moja przyszla zona nie plakala ze nie przynosze pieniedzy do domu, bo jestem pierdolonym artysta, trzeba sobie tez znalezc odpowiednia przykrywke, taki zawod, by moc poza tym zyc godnie.

talia-pszczoly said...

voila!