[Zamknięci w szkle.
Uwięzieni w biurach.
Sprowadzeni do poziomu maszyny.
Michał Litwin na 21 piętrze buduje CV]
Olawszy edukację, nudzenie się, czytanie prasy, grzebanie w internecie i przewracanie się z boku na bok pojechaliśmy do centrum. Przecież to wielki Londyn, a my zaczęliśmy go traktować jak nasz dom, w którym wszystko potwornie nas nudzi.
Ruszyliśmy dupy pierwszy raz od kilku tygodni, gdy częściowo oglądnęliśmy dzielnicę Chelsea; właściwie to nieuważnie przejechaliśmy ją autobusem, więc skończyło się na dotarciu na jej koniec, ulicę World’s End, wysikaniu w posh-klubie, w którym nie stać nas było na nic bardziej godnego, euforycznym wykrzyknięciu „Boże, jak w Nowym Jorku!” na widok uroczego opakowanego światełkami Albert Bridge na dolnej Tamizie i tam spędzeniu wieczoru. Tym razem obraliśmy kierunek na East End: City, finansową siedzibę Europy [na zdjęciu obok: londyńscy urzędnicy, smętne kutasy w krawatach, biegają po ulicach nawzajem sobie przeszkadzając w dostaniu się do pracy], a potem na Brick Lane, dzielnicę artystów, fajnych ludzi i nieudaczników (wszystkiego mamy w sobie po trochu), by dzień na powietrzu z powodu trzeciej w tym tygodniu choroby Karoliny zamiast spacerem przy wietrznej Tamizie zakończyć już w West Endzie, przechadzką między tysiącami migających światełek i ludzi w Covent Garden, przeciskając się przez wąskie uliczki przy Leicester Square, patrząc sobie w oczy i połykając chińszczyznę za piątaka oraz starając się takze zapamiętać w zakamarkach pamięci próbę odchamienia mieszkańców Londynu przez puszczanie im na gigantycznym telebimie na Piccadily Circus włoskiej operetki przypięknie podświetlonych budynkach i z widokiem na Big Bena. Czy mogło tego wieczoru być piękniej?
Mogło. Nie kupujcie baterii Sony ze sklepów z cyklu Poundland, Wszystko za złotówkę, Wszystko za 1 euro itd. Sprzedają wyczerpane baterie, wiedzieliście o tym? Walka z włączeniem pierwszy raz od sześciu miesięcy wziętym ze sobą na miasto aparatem fotograficznym trwała mniej więcej już od City.
[Jeszcze więcej biur. Jeszcze więcej powierzchni biurowej. Na dziesięć osób spotkanych w tej specyficznej części miasta, dziewięć będzie nosiło garnitur i ponury, zmeczony wyraz twarzy. W pobliskim Starbucksie, pod budynkiem giełdy i blisko budynku Lloyds'a, usłyszysz przy kawie rozmowy o akcjach. Nie spodziewaj się niczego bardziej interesującego po City. Tym bardziej mody]
Uwięzieni w biurach.
Sprowadzeni do poziomu maszyny.
Michał Litwin na 21 piętrze buduje CV]
Olawszy edukację, nudzenie się, czytanie prasy, grzebanie w internecie i przewracanie się z boku na bok pojechaliśmy do centrum. Przecież to wielki Londyn, a my zaczęliśmy go traktować jak nasz dom, w którym wszystko potwornie nas nudzi.
Ruszyliśmy dupy pierwszy raz od kilku tygodni, gdy częściowo oglądnęliśmy dzielnicę Chelsea; właściwie to nieuważnie przejechaliśmy ją autobusem, więc skończyło się na dotarciu na jej koniec, ulicę World’s End, wysikaniu w posh-klubie, w którym nie stać nas było na nic bardziej godnego, euforycznym wykrzyknięciu „Boże, jak w Nowym Jorku!” na widok uroczego opakowanego światełkami Albert Bridge na dolnej Tamizie i tam spędzeniu wieczoru. Tym razem obraliśmy kierunek na East End: City, finansową siedzibę Europy [na zdjęciu obok: londyńscy urzędnicy, smętne kutasy w krawatach, biegają po ulicach nawzajem sobie przeszkadzając w dostaniu się do pracy], a potem na Brick Lane, dzielnicę artystów, fajnych ludzi i nieudaczników (wszystkiego mamy w sobie po trochu), by dzień na powietrzu z powodu trzeciej w tym tygodniu choroby Karoliny zamiast spacerem przy wietrznej Tamizie zakończyć już w West Endzie, przechadzką między tysiącami migających światełek i ludzi w Covent Garden, przeciskając się przez wąskie uliczki przy Leicester Square, patrząc sobie w oczy i połykając chińszczyznę za piątaka oraz starając się takze zapamiętać w zakamarkach pamięci próbę odchamienia mieszkańców Londynu przez puszczanie im na gigantycznym telebimie na Piccadily Circus włoskiej operetki przypięknie podświetlonych budynkach i z widokiem na Big Bena. Czy mogło tego wieczoru być piękniej?
Mogło. Nie kupujcie baterii Sony ze sklepów z cyklu Poundland, Wszystko za złotówkę, Wszystko za 1 euro itd. Sprzedają wyczerpane baterie, wiedzieliście o tym? Walka z włączeniem pierwszy raz od sześciu miesięcy wziętym ze sobą na miasto aparatem fotograficznym trwała mniej więcej już od City.
[Jeszcze więcej biur. Jeszcze więcej powierzchni biurowej. Na dziesięć osób spotkanych w tej specyficznej części miasta, dziewięć będzie nosiło garnitur i ponury, zmeczony wyraz twarzy. W pobliskim Starbucksie, pod budynkiem giełdy i blisko budynku Lloyds'a, usłyszysz przy kawie rozmowy o akcjach. Nie spodziewaj się niczego bardziej interesującego po City. Tym bardziej mody]
[Po tak pięknym miejscu nie powinni stąpać urzędnicy. Małymi uliczkami przeciskają się do pracy. Ładna strona City. Wąsko, prawie po francusku]
[Brick Lane. Aż trudno w to uwierzyć. Kilometr dalej na północ od zestresowanego City rozciąga się oaza, jakby inna, mniej formalna i oficjalna, wciąż dynamiczna, ale pełna artystów, malarzy, pisarzy dzielnica. Kontrast do City nie mógłby być większy. To również, a może i przede wszystkim, dzielnica imigrantów, w której obok nazw ulic po angielsku zaraz poniżej na tabliczkach umieszczone jest arabskie tłumaczenie. Muzułmańskie serce Londynu, pełno tu ludzi z Bangladeszu, Pakistanu, Turków, wymieszanymi z żyjącymi z nimi w pokoju (chyba) Żydami, a także strojących się przed obiektywami facehunterów ubercool Britów. Poza tym, meczety obok katolickich kościołów i pubów. Symbolem czasów i zmian w dzielnicy jest przemiana kościoła katolickiego, którą pod koniec XIX wieku zamieniono na żydowską synagogę, a od lat 70. XX wieku pełni ona już… funkcję meczetu. Zdjęcie zaglądające w boczną uliczkę pochodzi z samej ulicy Brick Lane skąd w oddali widać wspomniany wcześniej jeden z symboli City, budynek Lloyds’a , a nad nim, jak się przypatrzeć, wiszące na sznurkach buty]
[Flirt na Brick Lane]